Saturday, December 16, 2023

Dajcie Nam Farby

Dajcie Nam Farby

Kiedyś świeciło tak światło księżyca
Bywało, blade barwi, policzki na blado Ty osobistym własnym swym paradoksem Wierszem liryką, muzą, ba poezją całą
Srebrzysty puder na twojej twarzy
Jak byś księżycu blask ten ukradła
Światło miesiąca myło bród ulicy
Platyną spływały więc całe dzielnice
Barwił, kolorował księżycowy błysk
Dziś nie przynosi już ferii kolorów
Kto z astronomii raz egzamin zdał Poznał tajemnice gwieździstego nieba
Nie pozostawiono wcale mu wyboru
Zostały tylko ścisłe, twarde obliczenia Sprawdzanie, przekształcanie wzorów
Na lądownika LEM mocnych stopach
Łapach koguta pana Twardowskiego
Człowiek tam przecież kiedyś lądował
Uniósł wysoko swoje głodne ego
Gdzie nad horyzont wschodzi Ziemia
Choć stamtąd błękit z tych najgłębszych, głęboki, Kolorów wcale bez poezji nie ma
Oddajcie Nam Farby
Dziwne, lecz świeciło tak światło księżyca
Że blade Ci barwiło policzki na blado
Ty swym prywatnym osobistym paradoksem
Wierszem liryką, muzą, ba poezją całą
Srebrzysty cukier puder na kochanej twarzy
Jak byś księżycowi blask calutki pożarła
Światło miesiąca myło bród muskało ulicy
Platyną spływały Warszawy wszystkie dzielnice
Przemalował wszystko wokół księżycowy pan
A przecież nie nosi wielu barw na palecie
Czerwone jest czarnym, czarne srebrnym a trzecie...
Takim stalowo zimnym resztę wykańczał ścian
Dziś nie przynosi miastom moim ferii barw
Bladej damy nocy zimny sierpowaty kształt
Kto z astronomii choć raz egzamin zdał
Poznał tajemnice gwieździstego nieba
Nie pozostawiono wcale mu wyboru
Zostały tylko ścisłe, twarde obliczenia
Sprawdzanie, przekształcanie wzorów
Na lądownika LEM mocnych stopach
Łapach koguta pana Twardowskiego
Człowiek tam przecież kiedyś lądował
Uniósł wysoko swoje kruche ego
Gdzie nad horyzont wschodzi Ziemia
Choć stamtąd błękit z tych najgłębszych,
głęboki, Kolorów wcale bez poezji nie ma

Lubię to!
Komentarz
Udostępnij

Trzynasty Grudnia

Trzynasty Grudnia
Tłuste, stalowe już się czołgi toczą
ZOMO z suk rzeką ciemną wypada
Wisielcem wiszą w niebie śmigłowce
Się z robotnikiem władza układa
W "Wujku" w kopalni strzały suche
Śmierci wizg przemknął hyżo nad uchem
Trzask jak kaszlnięcie, gwizd i świst Straszne posłanie niesie ten gwizd
Ugrzęźnie w piersi grad stalowy
Tak Partia toczy dzisiaj rozmowy
Już nie postulaty z żądaniami list
Jedynie ziemia tłusta od glizd
Upadnie górnik gromem trafiony
Zaległ jak szmata w bruk rzucony
Społem z kopalni koledzy padli
Z trwogi zamarli wszyscy, pobladli
I salwa płaczu gruchła głęboka
Po kulach kasków gapią się oka
Prosto na dziatki, żony i matki
Krwi skrzepłej rudej kleksy siatki
Trumny po grobach zlądowały
Blade że ślubów zdjęcia zostały
Łka tam za tatą w szkole Jaś mały
Na co dzisiejsze mu piedestały
Gdy w łóżko moczył się przez rok cały
A jego mamie włosy zbielały
Kapie płacz ciepły z oczu kroplami
Trwożne sny płyną pod gwiazdami
Śnią się wystrzały, gazy, petardy
Już nie trzymają górnicy gardy
Kraj jednym wściekłym gardłowym krzykiem
Gniewem i bólem, krwi, łez wężykiem
Zima zaległa nad zimną Polską
Kto by pomyślał, Polskie Wojsko!
Hańby do dzisiaj brud na sztandarze
Rygor rozkazu brudu nie zmarze
W krwi go jedynie da się wyprać
Oszczędź nam Boże, nadzieja nikła
Spadły szlabany gdzie koksowniki
Trwożne przed nimi ludzi strumyki
Blok Posty pieszych skontrolują
Wszyscy jak jeden strach gorzki żują
Milicyjne pałki, sumień, dłoni bicie
Bo po dziesiątej jeszcze chodzicie
Telefon zdechły, brak Teleranka
Po domach wielka trwa łapanka
Bury tłum stoi na przystankach
Ścieżki zdrowia darmo, dla na bunt chorych
Milicja stoi jak semafory
Śmierć nagła, krwawa choć uśpiona
W czarnych śpi lufach nie zbudzona
Drzemie z otwartym jednym okiem
Pod milicjanta czujnym więc wzrokiem
Kulisz się, wciskasz głowę w ramiona
Skórę masz szarą kameleona
Bo wkoło beton, świt wstał szary
Śnieg blady prószy na trotuary
Robotników Partia uczy pokory
Chory jest grudzień i świat jest chory
Tak z załogami władza się sprawia
Wierchuszka Partii i WRON rozmawia
Kiszczak, Siwicki, Jaruzelski, Urban
A po ich rękach płynie krew brudna
W zamian za luksus i apanaże
Jeszcze ich w piekle Pan Bóg skarze
Nie znali oni kary na ziemi
Bo nietykalni, nie osądzeni
Żyli w dostatku w wolnej już Polsce
Wypluj ze Swoich ich ust Ojcze
Górnicy zlegli w grudniowym boju
Niechże Ci śpią w wiecznym pokoju

Stanisław Miłkowski
Warszawa 13.12.2024

Sunday, December 10, 2023

Światotwórstwo

Światotwórstwo

Gdybym tak umiał prostym gestem
Kształtować całą czasoprzestrzeń
Władać siłami w jądrze atomowym
Zmyśliłbym wtedy wszechświat nowy
Wspaniały los by świat ten czekał
Bowiem nie stworzyłbym człowieka

Sunday, December 3, 2023

Spowiedź Wariata

Spowiedź Wariata

Raz przyszedł do mnie poemat jeden
W wierszu ukryłem grzechów siedem
Pierwszy to pycha bo pewien byłem
Że mogę barwnym być motylem
Z kwiatka na kwiatek sobie latać
Zmartwieniom umknąć tego świata
Nie musisz głowy mieć ze złota
By wiedzieć, drugim jest głupota!
Nawet gdy pląsam tu radośnie
To zima musi przyjść po wiośnie
Za kołnierz dziarsko się chwyciłem
I stopy w bagno postawiłem
Że się wyciągnę wprost wierzyłem
Życiowe prawdy odrzuciłem
Tchórzostwo grzechem jest kolejnym
Bo rzeczywistość tkałem z wełny
Aby nie patrzeć prosto w lustro
Wtedy nie można przecież usnąć
Nie widzieć zmarszczek chcę na twarzy
Tylko na umór znowu marzyć
I zamiast spojrzeć w rzeczywistość
Zobaczyć chciałem w sumie wszystko
Ogarnąć świat umysłem cały
By ziarnkiem piasku stał się małym
Ukradłem z nieba święty ogień
Aby go podarować sobie
Pycha jest pierwszą niż upadek
Podłoga, stopa, głowa, zadek
Jeśli chcesz patrzeć dookoła
Jakoż ogarnąć teraz zdołasz
Gdzie jedno, drugie, trzecie, czwarte
Czy jawa prawdą jest, czy żartem
Gdy raz pofrunie myśl zbyt szybko
Da się pomylić goleń z łydką
I właśnie tak niepostrzeżenie
Wciągnąłem w swoje Cię marzenie
I to jest moim grzechem piątym
Że teraz płyniesz w wodach mątnych
Ale czyż Cię nie ostrzegałem?
Tak przecież zaczął się wiersz cały
A teraz nowa rozrywka trwa
Prawy to Ty a lewy to ja
Bo gdy wyciągam prawą rękę
Ty swoją lewą podajesz prędko
Ale ta lewa to twoja prawa
Na tym polega cała zabawa
Przed taflą srebrną znowu stawać
Własnym odbiciem się napawać
Zamiast próżności odpór dawać
Gdy z moją nie tak wszystko głową!
Wymyślić chciałem się na nowo
Ciebie do tego potrzebuję
Światło w źrenicach Twych maluję
Samocenę swą buduję
W gęste zapraszam Cię zarośla
A za drzewami łączka ośla!
To wszystko było oniryczne
I strumyk myśli w ziemi wyschnie
Co kryje się za tamtym liściem?
Motyl wyśniony zaraz wyśni!
Gdy raz postawię stopę, spadam
Kaskadą naprzód, wodospadem!
Grzmotem, brzęczącym słowem spadam
Kaskadą, za nią znów kaskada
Czy raz cię już nie ostrzegałem?
Tak właśnie czyta się wiersz ten cały!
Wymyślić pragnę świat na nowo!
A teraz trach o ścianę głową!
Ach! Bólu nie obiecywałem
Ale tak pisze się wiersz cały!
Czy teraz także ból ten czujesz?
Czy to pomoże, że żałuję?!
I że mnie tak jak Ciebie boli?
Trzeba smakować go powoli...
Gdy zamiast zauważyć Ciebie
Ciągle widziałem tylko siebie
Lecz ile już tych grzechów było?
Najgorszy, że zabiłem miłość!
Zabiłem miłość wiele razy
W głupiej pogoni do ekstazy
I nie widziałem słonko Ciebie
Chociaż mieliśmy tylko siebie
Kolejna stacja odhaczona!
I miłość w kiblu znów spuszczona!
Prawdziwa była, nie zmyślona
Chociaż w świątyni nie przyrzeczona
Ech, schodzić znowu wszystkie płoty!
Byliśmy jak bezdomne koty
Niczym dwie lewe rękawiczki
Jak ptak co ściga falę myśli
A jego także ściga fala
I się przelewa goryczy czara!
Dawajcie żółte mi papiery!
Tylko nie każcie znów być szczerym
Co raz się stało, to się stało
Nie będzie drugi raz bolało
To właśnie dziś Ci obiecuję
Ale obietnic nie żyruję
I już się wypełniła całość
Spełniłem choć bardzo cierpiałem

Friday, December 1, 2023

Eli Lama Sabachtani!

Eli Lama Sabachtani?!


Szare dni i ciemne noce
Mroczne duszy zakamarki
Strach zrodził szare owoce
I samotne śpią zegarki
Zgasły świece adwentowe
Prąd odpłynął dawno z gniazdka
Wyłączyli niepłacony
Zimna myśl w głowie narasta 
Chłód mieszkania i chłód marzeń
Zdjęcia dzieci, zdjęcia żony
Ciepłe ramiona pamiętasz
Krzywo twarz masz wykrzywioną
Teraz znikli, odpłynęli
Już nie ufasz swemu Bogu
Kościół nie ma cię w niedzieli
I samotność jakby w grobie
W grudniu, w adwent bardzo boli
Psyche poraniona, głodna
Płaczesz w poduszkę do woli
Rozpacz czarna i bezpłodna
Może wreszcie wstanie dzień
Więc na resztę mroźnej nocy
Chowasz oko pod powiekę
Głowę skrywasz wprost pod kocyk
Może kiedyś przyjdzie czas
Że pod gęsty cień choinki
Wylądują znów prezenty
I będziecie stroić minki
Dzisiaj brzmi to jak bluźnierstwo
Jak pamięci podeptanie
Krucha delikatna miłość
Co rozbiła się o kamień
Szara godzina niestety
Jest codziennie odprawiana
Bo komputer ci nie działa
Zimnej wody pełna wanna
Telewizor choć bez prądu
Chwali zbitym się ekranem
Książki w mroku nie przeczytasz
Grudzień samotny, do bani
Gardło szarpie cichy skowyt
Eli Lama Sabachtani?!

Metaliczny Posmak Końca

Metaliczny Posmak Końca

Leżenie w łóżku Dzień po dniu Tydzień po tygodniu Miesiąc po miesiącu Wymyślna tortura Ciągłe wgapianie się W szary szpitalny sufit Do upadłego, do wyżygu Może do śmierci Gdy znasz już każdą płytkę Każdą rysę Na pamięć Powidok wyryty w mózgu Na zawsze, niezmywalny Czas przecieka w rytmie Kapiącej wolno kroplówki Wybija stacatto Bardzo powoli A w tle piszczą maszyny Syczą respiratory Szalona muzyka wygnała sen Rura w gardle uciska Plastik dławi krzyk Dławi mnie samotność Dławi mnie strach Płynie wartko Fentanyl w żyłach Nie daje ukojenia Sprowadza urojenia Śmierć cichutko Na paluszkach Przekrada się Pomiędzy lekarzami Omija czujne pielęgniarki Bawi rytmem serc Składa zimne pocałunki Łóżko po prawej Łóżko po lewej Przyjdź i do mnie Skróć męki! Nie przychodź Tak się boję! Boję się, boję się, boję! Nie przyszłaś... Jeszcze

Kiedy Przyjdą

 Kiedy Przyjdą

Ojczyzna nie jest abstrakcją pustą
Wspólne przeżycia, wspólna mowa
Jedna historia z której wyszliśmy
Puszcza zielona i wiekowa

Tu jest mój dom, może ubogi
Ale głęboko wrosły w duszę
Jeśli chcą obcy wejść w jego progi
Niech swe żelazne zęby pokruszą

Bo za plecami dzieci i matki
Żony, kochanki i narzeczone
Bo gdzieś tam śpią spokojnie sobie
Miasta co były strasznie zranione

Więc jeśli przyjdą te czarne dni
Od których Panie wszystkich chroń
Daj siłę, męstwo, by być jak lew
I jak napisał raz Broniewski
Nałożyć bagnet ostry na broń 

Niech

Niech!

Niechaj ten wierszyk lekko Cię otuli
Gdy składasz głowę na miękkiej podusi
Niech Cię obejmie ramię męskie silne
Niechże omijają nas ścieżki co mylne
A Wszechświat niech zadrży, zniknie i powróci

Spowiedź

Spowiedź

Raz przyszedł do mnie poemat jeden
W wierszu ukryłem grzechów siedem
Pierwszy to pycha bo pewien byłem
Że mogę barwnym być motylem
Z kwiatka na kwiatek sobie latać
Zmartwieniom umknąć tego świata
Nie musisz głowy mieć ze złota
By wiedzieć, drugim jest głupota!
Nawet gdy pląsam tu radośnie
To zima musi przyjść po wiośnie
Za kołnierz dziarsko się chwyciłem
I stopy w bagno postawiłem
Że się wyciągnę sam wierzyłem
Życiowe prawdy odrzuciłem
Tchórzostwo grzechem jest kolejnym
Bo rzeczywistość tkałem z wełny
Aby nie patrzeć prosto w lustro
Wtedy nie można przecież usnąć
Nie widzieć zmarszczek chcę na twarzy
Tylko na umór znowu marzyć!
I zamiast spojrzeć w rzeczywistość
Zobaczyć chciałem w sumie wszystko
Ogarnąć świat umysłem cały
By ziarnkiem piasku stał się małym
Ukradłem z nieba święty ogień
Aby go podarować sobie
Pycha jest pierwszą niż upadek
Podłoga, stopa, głowa, zadek
Jeśli chcesz patrzeć dookoła
Jakoż ogarnąć teraz zdołasz
Gdzie jedno, drugie, trzecie, czwarte
Czy jawa prawdą jest, czy żartem
Gdy raz pofrunie myśl zbyt szybko
Da się pomylić goleń z łydką
I właśnie tak niepostrzeżenie
Wciągnąłem w swoje Cię marzenie
I to jest moim grzechem piątym
Że teraz płyniesz w wodach mątnych 
Ale czyż Cię nie ostrzegałem?
Tak przecież zaczął się wiersz cały
A teraz nowa rozgrywka trwa
Prawy to Ty, lewy to ja
Bo gdy wyciągam prawą rękę
Ty swoją lewą podajesz prędko
Ale ta lewa to twoja prawa
Na tym polega cała zabawa
Przed taflą srebrną znowu stawać
Własnym odbiciem się napawać
Zamiast próżności odpór dawać
Jest z moją wszystko nie tak głową!
Wymyślić chciałem się na nowo
Ciebie do tego potrzebuję
Światło w źrenicach Twych maluję
Samoocenę swą buduję
W gęste zapraszam Cię zarośla
A za drzewami łączka ośla!
To wszystko było onirycznie
I strumyk myśli w ziemi wyschnie
Co kryje się za tamtym liściem?
Motyl wyśniony zaraz wyśni!
Gdy raz postawię stopę, spadam
Kaskadą naprzód, wodospadem!
Grzmotem, brzęczącym słowem spadam
Kaskadą, za nią znów kaskada
Czy raz cię już nie ostrzegałem?
Tak właśnie czyta się wiersz cały!
Wymyślić pragnę świat na nowo!
A teraz trach o ścianę głową!
Ach! Bólu nie obiecywałem
Ale tak pisze się wiersz cały!
Czy teraz także ból ten czujesz?
Czy to pomoże, że żałuję?!
I że mnie tak jak Ciebie boli?
Trzeba smakować go powoli...
Gdyż zamiast zauważyć Ciebie
Ciągle widziałem tylko siebie
Lecz ile już tych grzechów było?
Najgorszy, że zabiłem miłość!
Zabiłem miłość wiele razy
W głupiej pogoni do ekstazy
I nie widziałem słonko Ciebie
Chociaż mieliśmy tylko siebie
Kolejna stacja odhaczona!
I miłość w kiblu znów spuszczona!
Prawdziwa była, nie zmyślona
Chociaż w świątyni nie przyrzeczona
Ech, schodzić znowu wszystkie płoty!
Byliśmy jak bezdomne koty
Niczym dwie lewe rękawiczki
Jak ptak co ściga falę myśli
A jego także ściga fala
I się przelewa goryczy czara!
Dawajcie żółte mi papiery!
Tylko nie każcie znów być szczerym
Co raz się stało, to się stało
Nie będzie drugi raz bolało
To właśnie dziś Ci obiecuję
Ale obietnic nie dotrzymuję 
I już się wypełniła całość
Win się wyznanie dokonało

Wednesday, November 29, 2023

Obietnica

Obietnica

Przychodzą lata w chwale
Odchodzą w niesławie
Nowy Rok zrodzony
Nos zadziera w górę
Potem zawstydzony
Za sylwestra murem
Umiera zdumiony
Skończony
Przestałem już sam sobie
Składać przyżeczenia
Wierzyć słodkim kłamstwom
Szeptanym do ucha
Wreszcie coś osiągnę!
Życie swe naprawię!
Ktoś słucha?
Najzajadlejsze bitwy
Toczę w swojej głowie
Wybijam myślom zęby
I marzeń ciosam zręby
Więc nie przyrzekam sobie
Przyniosę Tobie!

Termometry

Termometry

Termometry wierzą w zero
Ja nie wierzę termometrom
Ufam tylko ciepłym kurtkom
I na grzbiecie ciepłym swetrom

Zimne wiatry niechaj zwieją
Gdzieś za góry, hen za lasy
Ciepłej bryzy wyczekuję
Powrotu letniego czasu

Długich dni i krótkich nocy
Wypatrują głodne oczy
Maj dziewczyny porozbiera
A pan Celsjusz niech mi skoczy

Tuesday, November 28, 2023

Pocałunek Dla Nocy

Pocałunek Dla Nocy
Śnieżna spadła lawina w spokojnej dolinie
Świat zamarzł i zamarł czas powoli płynie
Zęby kry ostre na mroźnej śpią wodzie
Jak blady syn światła księżyc niemy wschodzi
Po strumieniu blasku srebrzystym surowym
Brodzi czasem chmury baranek zbłąkany
Z gwiazd co na Początku zrodzone przez słowo
Szron łykają czarne nocy pelikany
Poloneza równo kroczą gwiazdozbiory
Znak zodiaku w klapę przypina planeta
Dziecko cicho ziewa, oddech metafory
Noc się lubi stroić jak młoda kobieta
Ziemia zapomniała linii południka
Biała czapa lodu na Północne Koło
Poprzez Zwrotnik Raka kłoni swoje czoło
Przez fale eteru surfuje muzyka
Z południa na północ gdzie wichry słoneczne
Zorzy napinają kolorowe struny
Kaskadami cząstek brzdąkają jazzowo
Ponad linią lasu płoną zjawiskowo
Jak świetliste szale, jak całuny z łuny
Siłą magnetyczną na łuku plazmowym
Słońce w pusty kosmos wyrzuca przemowy
Pozbawieni zmartwień w zimnej spali ziemi
Nowe troski piszą na kartce dzień nowy
Ludzie przecierają zaspawane oczy
Lodowym całusem świt budzi zimowy
Brak dostępnego opisu zdjęcia.

Demonologia

Demonologia

Niektóre dziewczyny są na baterie
Wyjmujesz klapkę, otwierasz, wkładasz
A potem program się uruchamia
I jak króliczek cybernetyczny
Ona ciągle mówi, nawija, gada
O biada!

Istnieją panny, samochód sportowy
Do pełna lejesz mocnooktanową 
Wbijasz bieg, wyjeżdżasz na ulicę
Wiatr jej owiewa lubieżnie ciało
Pęd jej podnosi czasem spódnicę
Od pisku opon szyby pozbijało 
Znów mało!

Bywają czasem laski rękawiczki
Dłoń muszą w sobie mieć co porusza
Bez obcej ręki, pączki bez nadzienia
Im napęd cudzy służy za myślenie
Oczu z guzików puste spojrzenia
Przed lustrem trenują słodkie minki
Jak pacynki!

Rodzą się lekkie jak puch panienki
Lekko zrzucają zwiewne sukienki
Rzadko pomyślą o czymś trudnym
Naczynia w zlewie zostawią brudne
W byle przeciągu taka gdzieś odleci
Dmuchawce, śmieci!

Niektóre sokiem gęstym, malinowym
Słodko uderzają wprost do głowy
Z wódką się dobrze je miksuje
Tabasco sosem ostrym dekoruje
Takie spacerują wolno przez śnienia
Łyk zapomnienia!

Czasem przyjdzie zimą ufna łania
Sam diabeł swata takie spotkania
Smukła i zwiewna, zimna, delikatna
Jej czarne oczy, zasysacz światła
Wielkie, ogromne, droga zatracenia
Nie ma sumienia!

Kibić ma wiotką, nogi zgrabne, długie
Przesąd, że polować lubi w klubie
Taka na spędach bywa rzadko
Ona zna wiersze, mowę ma gładką
Portfel sarny z piekła nie interesuje
Ta kolekcjonuje!

Spotkać czasem można zajebistą pannę
Korki nowe wkręci i przepcha wannę
Ubrań nie lubi, woli je zdejmować
Szybko przechodzi w czyny, od słowa
Wbiła w Skyrima wszystkie levele
Przeczytała książek w życiu wiele
Zawsze wesele!

Potrafi zgrywać małą dziewczynkę
Bo wie, że kochasz jej słodką minkę
Na randkach bywa z twym komputerem
Intencje do niej trzeba mieć szczere
Ty jesteś żaglem ona twoim sterem
Umie dzielić zerem!

Z taką zamieszkać na wyspie bezludnej
A i tak życie by nie było nudne
Oglądać razem jak słońce wschodzi
Ostre awantury, by się ostro godzić
To są dziewczyny, stalowe sprężyny
Do samego nieba prosto trampoliny
Ty pociąg, ona szyny!

Bajera

Bajera Oto bajera, weszła całkiem spoko Zawsze zamiary celuj wysoko Kiedy zaboli śmiej się szeroko Co by nie było, mów że jest miło Jak karty słabe, połknij tą żabę Popij kielichem zmrożonej wódki Niechaj utopi się ta cholera Niech inni grają twoje nutki Ktokolwiek szydzi, kto poniewiera Albo blefując wygra w pokera Niechaj z podłogi własne zęby zbiera Lub knajpę tobą, on niech powyciera
A panny wkładaj, jak rękawiczki I zakonnice, dziwki, księżniczki Owiń kłamstwa siwym dymu szalem Pochwal smak gówna, że wspaniały Siłę daje wielką tylko desperacja Gdy zaliczona już każda stacja Jeśli pod ciężką belką padałeś Miłości, plany wszystkie złamałeś Najlepszy blef jest zawsze wtedy Zamiast pieniędzy, szukaj biedy A kiedy krupier rozdaje blotki Jeśli masz w ręku karty lewe Usta swe wykrzyw, ból jest słodki Żadne twej liny nie chce drzewo Podobno cynizm jest jak zbroja Dawno już zardzewiała moja To nie są rady żart to jedynie Bilet sprzedadzą w każdym kinie A rękawiczki czasem w tramwaju Samotne, ludzie pozostawiają

Monday, November 27, 2023

Prefabrykat II

Prefabrykat II

Martwą różę lubiłaś wsuwać
W układane, tlenione włosy
Malowałaś wszystkie piegi
W szpilkach trenowałaś biegi
Rzęsy czeniłaś, palić lubiłaś
Zadzierałaś wysoko nosa
Oczy wielkie podkreślałaś
Ciuchy z lumpeksu nosiłaś
Serca jak drzazgi łamałaś
Dziubek na zdjęciach robiłaś
Uwięziona w srebrnych lustrach
Szminkowałaś swoje usta
House wrzucony na słuchawkach
Twoja w parku każda ławka
Trzy profile na Tinderze
W dzień lubiłaś w łóżku leżeć
Te ziewnięcia przeciągane
A pośladki trenowane
Te paznokcie malowane
Co akrylem podklejane
Prawy ust skrzywiony kącik
Wcięcie w pasie było wcięte
Czasem z kąta zwisał joincik
Niby bez refleksji zwierzę
I te zdjęcia na Tinderze
Byłaś własną metaforą
Wierszem, który sam się pisał
Kradłaś styl i kopiowałaś
Niby kalka, niby klisza
Copywrite'y w dupie miałaś
Trenowałaś modne sporty
Typu clubbing i wciąganie
Piłaś zawsze tylko czystą
Bez popity polewanie
Syfu każdego łykanie
Magnetyczne przyciaganie
Tanie chwyty były tanie
Został tylko cień na ścianie
I wzruszenia w gardle tanie

Ideał

Ideał

Był czas, że ideały
Na piedestałach stały
Tłumy je podziwiały
A każdy czuł się mały

Były też kiedyś rzeczy
Które nie miały ceny
Jak wiara, miłość, śmierć
Przyjaźń i wierność ziemi

Łamanie z ludźmi chlebem
Obraz, rzeźba, muzyka
Dzielenie zachwytem niebem
Spokojnych dni liryka

Co było, tego nie ma
Gdzie płyną dawne rzeki?
Ideał zszedł z pomnika
I sięgnął... hipoteki

Sunday, November 26, 2023

Repeat, On And On, The Beat!

Repeat, On And On, The Beat!

Dive deep into a silky, dark cloud
Finally quiet, I found peace. Oh!
First, pay the bill, then take my pill
Pain is gone, feel nothing at all
I don’t need love, forgot to eat
Have fallen, and still fading slowly
No longer look, no search for it
I am so cold, so dead I am
Repeat, on and on, the beat!

Granat!

Granat!

Mężczyzna zaczepny wojskowy granat
Wyciągasz zawleczkę, puszczasz łyżeczkę
Zęby gotów wybijać, gotów kości łamać
Każdy chłopiec jest jak powietrze
Wymienisz na oddech, wymienisz na życie
Te lepsze
Mężczyzna płynny również, cieknąca woda
Gdy kapie Ci z kranu, jak zwykle co rano
Szkoda
Bo każdy facet, zabłąkany szczeniaczek
Przygarnąć i karmić, utulić, pogłaskać
Dać loda
Ty znowu dla mnie osełką dla noża
Stal ścierasz, opiłki snów zbierasz
Ja kroję zboża


Kleję się do Ciebie na palcu plastrem
Starannie, mozolnie, głęboko/kiedyś wyrytym
Bazgrołem na ławce

Stop!

Stop!

Chciałbym zatrzymać coś na własność
Czy ciało sprawne, czy myśl jasną
Miłość do Ciebie, miłość do siebie
Szlaki jaskółek na wiosennym niebie
Gwiazdy jesienne, księżyc, gwiazdozbiory
Słowa tajemne lub senne zmory
Śnieg co stopniały, brudne kałuże
Czy zasuszone w zeszycie róże
Które chowałaś, bo się ich wstydziłaś
Ciebie przede wszystkim, byś się nie zgubiła

Dzieci Śmieci

Dzieci Śmieci


Są niekochane dzieci

Te bez wartości śmieci

Zmieszane


W kontenerze je w worku

Czarnym znajdziesz z plastiku 

Oddane


Jak meble połamane

Ubrania nie wyprane 

Łatane


Ptaki nie dokarmiane

To puszki pozgniatane

Kopane


Idą przez kręte drogi

Kamienie ranią nogi

Ubogich


Może choć Pan przytuli

Gdy sznura szal otuli

Przez szyje


Stanisław Miłkowski

Warszawa 17.03.2024

Saturday, November 25, 2023

Prefabrykat

Prefabrykat

Martwą różę lubiłaś wsuwać
W układane tlenione włosy
Malowałaś wszystkie piegi
Trenowałaś w szpilkach biegi
Brwi czeniłaś palić lubiłaś
Zadzierałaś wysoko nosa
Oczy ogromne podkreślałaś
Ciuchy w lumpeksie kupowałaś
Serca jakby drzazgi łamałaś
Dziubek na zdjęciach układałaś
Uwięziona w srebrnych lustrach
Szminkowałaś czerwono usta
House zarzucony na słuchawkach
Twoja na skwerku każda ławka
Lewe profile na Tinderze
Cały dzień chciałaś w łóżku leżeć
Niby bezrefleksyjne zwierzę
Wjechał już Hoffman na rowerze
I Twe ziewnięcia przeciągane
I Twe pośladki trenowane
A Twe paznokcie malowane
Były akrylem podklejane
Prawy ust wykrzywiony kącik
Wcięcie zaś talii było wcięte
Czasem z kącika zwisał joincik
Siwy dym wciąż mi zmysły mącił
Tysięcy zdjęć na Instagramie
Bym nie pokazał mojej mamie
Byłaś swą własną metaforą
Czy wierszem który sam się pisał
Kradłaś czyjś styl i kopiowałaś
Niczym kalka lub niczym klisza
Prawa autorskie w dupie miałaś
A trenowałaś modne sporty
Typu clubbing albo wciąganie
Latem nosiłaś krótkie szorty
W miłość kanapy połamanie
Lub alkoholu nabywanie
Krzyk nocnej ciszy przerywanie
A tanie chwyty były tanie
I piłaś zawsze tylko czystą
Zimną nie drinków miksowanie
Bzdur niby kaczka połykanie
To magnetyczne przyciąganie
Został mi tylko cień na ścianie
Czasem wzruszenia w gardle tanie

Ostro mi przeorałaś banię

Friday, November 24, 2023

Królowa Śniegu

Królowa Śniegu

Szary dzień, szary zmrok, zimne białe noce
Szarą stal, zimny wiatr, bladym okrył kocem
Biały szron, biała szadź, malowane okna
Biały wiersz, czarny ptak, lewy but wciąż moknie
Skrzy się lód, zimny świt i zimne spojrzenia
Mroźny wiatr z nieba spadł, przymarzły marzenia
Bladą twarz w mroźny czas w zmarzłe chwytam dłonie
Sinych warg, siwy ślad, kontakt w telefonie
Niby duch, biały puch w dół na ziemię leci
Sypią piach, brudną sól, lepią śnieżki dzieci
Zimny Bóg, zadął w róg, dachy przemalował
Twarda łza, okruch szkła i skrzypiące słowa
Obłok mgły z Twoich ust, uleciał wysoko
By nas nie podglądać, księżyc przymknął oko
Welon snów, przeciął nów, w drzewach marzną soki
Chłodny rym, biały dym i komin wysoki
W śniegu skrzypią nasze niespokojne kroki
Gwiezdny koc w długą noc, miasto opatulił 
Na ulice wyszła zima w bielutkiej koszuli
Pośród gwiazd, zamarzł czas, cicho opadł w srebrny las

Kryminalne Tango II

 Kryminalne Tango II


Brudna dłoń odciśnięta
Na jasnym chlebie
Próbowałem go łamać
Chciałem się nim podzielić
Połamałem zaś siebie
Odcisk palca, dowody
Światło mruga niebieskie
Żółty odblask maluje
Szarą stal karoserii
Nowe auta, stare kody
Już parkują służbowe
Pośród trzasków szczekaczki
Pośród śmieci na tyłach
Choć podwórko przywykło
Dziś afera się zrobiła
Ty wychodzisz w kajdankach
Stygnie krew w moich żyłach
I stłuczone szkło w oknie
Zerkasz szybko, mówisz cicho
Niech przykryją go kocem
Niech na deszczu nie moknie
Ja bym go nie skrzywdziła

Kryminalne Tango

Kryminalne Tango
Brudna dłoń odciśnięta
Na czerstwym chlebie
Próbowałem go łamać
Chciałem się nim podzielić
Ciebie chciałem utulić
Połamałem dziś siebie
Krwawa smuga na ścianie
Odcisk palca, dowody
Światło mruga niebieskie
Okien odblask maluje
Szarą stal karoserii
Płyną zgłoszenia kody
Już parkują służbowe
Samochody zmoknięte
Suche trzaski szczekaczki
Pod kanciapą sprzątaczki
Pośród śmieci na tyłach
Choć podwórko przywykło
Przerażone sąsiadki
Bite żony i matki
Dziś się draka zrobiła
Ty wychodzisz w kajdankach
Biegnie plotka po klatkach
Stygnie krew w martwych żyłach
Rozrzucone w bok ręce
Chodnik głaszczą surowy
Dziesięć pięter do góry
Brudne płaczą już chmury
I stłuczone szkło w oknie
Zerkasz szybko i szepczesz
Niech przykryją go kocem
Niech na deszczu nie moknie
Ja bym go nie skrzywdziła

Dajcie Nam Farby II

Dajcie Nam Farby


Pamiętam kiedyś odblask księżyca

Bywało, barwi dwa policzki blade

Srebrzysty puder na Twojej twarzy

Lepiej bym sobie Ciebie nie przyśnił 

Dwie gwiazdy źrenic, włosów diadem 

Promień Miesiąca kąpie miast ulice

Płyną platyną, wartką rzeką srebrną

Ja Twej orbity też byłem księżycem

Gdzie dziś się potoczę wszystko mi jedno


Barwiło dawniej księżyca światło
Dziś nie przynosi już kolorów
Kto z astronomii egzamin zdał
To jednak nie ma wcale wyboru
A tylko ścisłe, twarde obliczenia

Odpowie zimna mi matematyka

Jak się porusza Luna a jak Ziemia


Na metalowych modułu stopach
I łapach koguta Twardowskiego
Człowiek tam wszakże kiedyś lądował
Wyniósł wysoko swe prywatne ego
Gdzie nad horyzontem wschodzi Ziemia
Planeta barw błękitnych zupełnie też z nie ma

  

Friday, November 17, 2023

Zwierciadło

Zwierciadło

Banał, że oczy duszy zwierciadłem
Pod twym spojrzeniem ze strachu bladłem
Źrenica czarnym ogniem paliła
Ciężka powieka do snu tuliła
Z ręki Twej, Pani z ufnością jadłem

Wiercić umiałaś gniewnym wejrzeniem
Kłamstwa czytałaś jednym zmrużeniem
Nigdy nie chciałem, żebyś płakała
Czasem życzyłem byś umierała
Spełnionym moim byłaś marzeniem

Miłość bywała wyścigiem zbrojeń
Miałem okiełznać drżące sny Twoje
Kochać Cię rozpoznaniem bojem
Morzyłaś głodem, nużyłaś znojem
W ramiona zamknąć chciałaś urojeń

Ty lufą byłaś a ja nabojem
Henną czerniłaś jasne brwi swoje
Ja oddychałem Twymi wdechami
Gdy masło miałaś za tęczówkami
Wojna zatrzęsła moim pokojem
 
Gdy prześcieradło darłaś palcami
I zez pod rękę szedł z okrzykami
Pijany byłem puklami włosów
Potem co kapał Ci z czubka nosa
A potem wstałaś i wyszłaś drzwiami

Samolubne

To samolubne, znikać wcześniej
Kochankę swoją zostawiać samą
Samotną w łóżku porzucać we śnie
Albo na randkę iść z zimną damą
W sosnowe łoże do czarnej ziemi



Z Poetą Wiersze Pisze Jesień

Z Poetą Wiersze Pisze Jesień

Z poetą wiersze pisze jesień
Z gałęzi listek na wietrze rwie się
Puste butelki, pusta kieszeń
Szlugi zamokłe i zapalniczka
Łza deszczu spływa w dół po policzku
Po mrocznych gania echo uliczkach
Dziewczyna marznie na przystanku
Mgła las przytula o poranku
Pod kapeluszem zasnęły grzyby
W stawach Wigilii czekają ryby
Chusteczka zbiera z nosów smarki
Tęsknią za letnim czasem zegarki
Grają kolędy już w marketach
Z jesienią wiersze pisze poeta

Wednesday, November 15, 2023

Dmuchawce, Latawce, Wiatr

Dmuchawce, Latawce, Wiatr


Wzleciał dmuchawiec poznać świat

Pożegnał białą miękką kulkę

Niedawno tulił żółty kwiat

Potem go ciepły porwał wiatr

Marzenia tylko dla dorosłych

I niespokojne stada myśli

W daleką drogę go poniosły

Gniazdo porzucił blady ptak

Samotna tęskni już łodyga

Chociaż on płacze za domem też

I boli jakby w serce kłuł jeż

Od drogi już się nie wymiga

W kieszeniach mokre sny on miał

Gdy skoczył, życiem własnym grał

Umkął chodnikom z szarych skał

Zielona skusiła go później łąka

Na niej czerwona zaś biedronka

Złotym promieniom kłania się słonka

Piosenki w radiu słucha Urszuli

Do Ciebie po niebie wiedzie szlak

Do piegów go czarnych przytuli

Oi

Ojczyzna

W tym wierszu piszę ojczyznę moją

Taka ojczyzna w gardle stoi

Ojczyzna taka stoi przed Okiem

Morskim na stoku Tatr wysokim

W morskich się falach kąpie Bałtyku

Kręgosłup Wisły czasem ją boli

Stopy wysoko ma procentowe

I wyżej serce kładzie niż głowę

W kiblu spuściła polityków

Tuesday, November 14, 2023

Jesienna Miłość

Jesienna Miłość


Gdy zakochanych pragnie zmoczyć

Marznący deszcz listopadowy

Bo się spotkają wieczorem w parku

Kiedy im krople kapią na głowy

A czas zimowy krąży w zegarku

Ławki jak statki w kałużach płyną

Krople schwytane w stożki świetliste

Z deszczu latarnie gwiazdy malują

Nawet w noc chmurną, nieprzejrzystą

Dla nich gwiaździste szlaki nad głową

Martwymi liśćmi wiatr zagra w wista

Przytulą ciemne ich zakamarki

Gdzie nie zagląda światło latarki

Tam ich nie złowi zazdrosne oko

Księżyca nie ma, chmury wysoko

Deszcz przegnał ludzi, uziemił ptaki

Krople spływają w dół po językach

I kapią zimnem za kołnierzyki

Marzną na wietrze śliny strumyki

Dłonie macają kurtek suwaki

Nieznośnie prędkie, manierą głodną

Czasem przyświecić trzeba komórką

Czułość namiętną ma być, nie godną

Poumierały letnie świetliki

Co blady ogień dają kochankom

W oczach i tak im tańczą ogniki

I nie potrzeba świerszczy muzyki

Na ławce kurtka wystarczy nadto

Noc ich przykryje czarnym płaszczem

Drżących, wtulonych w siebie na ławce


Stanisław Miłkowski 

Warszawa 22.03.2024

Noże, Żyletki, Igły l Miłość

Noże, Żyletki Igły i Miłość

Nic tak mnie mocno nie zraniło
Noże, żyletki, igły i miłość
Nic tak okropnie nie bolało
Ogień, kwas i twa zdrada mała
Słodyczy nigdy nie było tyle
Co ust przyniosły twoich motyle
Albo nie było tyle radości
Niż gdy krzyczałaś z namiętności
Nie usypiałem nigdy tak słodko
Co pod Twym kocem, patrząc w okno
Nie miałem takiej też kondycji
Jak uciekając z tobą policji
Niczego mocniej się nie boję
Niż, że zapomnę oczy Twoje
Nigdy nie czułem tak że żyję
Jak gdy rzucałaś mi się na szyję
Raz się dla Ciebie pociąłem nożem
Nieraz latałem z tobą jak orzeł
Drażniłaś często, jakby mucha
Mięciutka byłaś, z pierza poducha
Uparta niczym beton zbrojony
Tak wygadana jak ksiądz z ambony
Święta bywałaś, Panna Maryja
I potrafiłaś pięścią dać w ryja
Naiwna jakby mała dziewczynka
Kaczka Dziwaczka, Gąska Balbinka
Do ucha sprośne świństwa szeptałaś 
Z głową na piersi mi zasypiałaś 
I serenady długie chrapałaś 
Ja wtedy noce całe czuwałem
Ciebie obudzić przecież nie chciałem
Nie chciałem spłoszyć niebacznym ruchem
Włosy gładziłem tylko za uchem
Rankiem wstawałem niewyspany
Dumny z wieczoru, szczęściem pijany
I przemywałem zmęczone oczy
I okrywałem Ciebie w kocyk
Telefon dzwonił w dzień co godzinę
W pracy robiłem debilną minę
Boże, to znowu ona dzwoni!
I przyciskałem smartfon do skroni
I irytację chowałem w dłoni
Teraz aparat milczy stale
Ja milczę patrząc na deszczu fale
I widzę w każdej Cię wody kropli

I moknąć lubię siedząc na oknie

I czasem myślę o skoku w dół

I tak złamany jestem na pół
Nic mnie tak nigdy nie zraniło
Noże, żyletki, igły i miłość

To tylko jesień

To Tylko Jesień
Zmarzły gołębie listopadowe
Wodnik się w deszczu utopił właśnie
Na sinych chmurach wiatr gra sonaty
Dzień nie ma jeszcze nawet połowy
Na horyzoncie słońce już gaśnie
Bledziutkie słońce i twarze blade
Asfalt błyszczący, z diamentów diadem
Co zdobi szyby i okulary
Elektroniczne płaczą zegary
Smutne że rok jest już taki stary
Że brak jest światła, że życie gaśnie
Smutne bo smętną wiatr gra muzykę
Kłóci się głośno z moim czajnikiem
Rok dalej siwą zapuszcza brodę
Pogoda czystą mówi liryką
Mrocznym wieczorem okna złociste
Gdzieś wypatrują swych gospodarzy
Zimne poranki malują szronem
Szybom obrazy ze snów i marzeń
Ze snów o trawie w słońcu zielonej
Mokrych i słonych całusach morza
O plaży żółtej w promieniach słońca
Co parzy plecy namiętnej parze
Słodkim zapachu z pomarańczy
Na kuchni imbryk na parze tańczy
Deszcz zmywa szare z szyb bohomazy
Jesienny pijak w jesiennym barze
Wódka rumieńcem ozdabia twarze
Łza deszczu spływa po okularze
To tylko jesień się znowu zdarzy

Saturday, November 11, 2023

Rankiem

Ranek piątkę zbija z kacem

Blade i spocone czoło

Pełznę na rzęsach do pracy

Chce się rzygać, niewesoło

Zaspy za oknem tramwaju

Płatki śniegu w dół spadają

Blade ćmy w świetle latarni

W miękkim świetle męty płyną

W dół spływają w snopach światła

A łzy płyną za dziewczyną

Czarne błoto z pod kół pryska

Marzną ręce, czas umyka

Tańczą gasnąc zimne gwiazdy

Mlekiem kapie galaktyka

Tną podkłady śnieżne zaspy

Kół stalowych zegar tyka

Tu sekundy idą w metry

W niebie marznie galaktyka

Obrót kół odmierza metry

Po stalowych stuka torach

Szumi wódka cicho w żyłach

Wartko suną semafory

Siny smog, kołderka z sadzy

Grzeje zamarznięte miasto

Czarne palce hen kominów

Z których brudny dym wyrasta

Czarna dłoń i rękawiczka

Czarne ptaki, myśli czarne

Czarny trop na sinym śniegu

Na kartce litery czarne

Krok za krokiem ziemię mierzę

Ślady swoje żegnam wzrokiem

Zimny lód z policzków zwisa

Zamarzniętym łypię okiem

Tam gdzie byłem już nie wrócę

W dobro, prawdę nie uwierzę

Mroźne serce lód pompuje

Głupie i trwożliwe zwierzę

Rozbieganym patrzę wzrokiem

Każdym krokiem drogę mierzę

Tłucze w piersi, chce się wyrwać

Przestraszone małe zwierzę

Uderzenie każde serca

Coraz bliżej ostatniego

Łupią skronie, ból się wwierca

Boli potłuczone ego

Szkło stłuczonych flaszek błyska

Stłukła kość się ogonowa

Tłuką się spłoszone myśl

A bas tłucze równo w głowie

Samotność mnie nie przytuli

Pierś przymarzła do koszuli

Z nieba spadła galaktyka

Brzęczy szkło, jęczy muzyka

To symfonia samotności

Wódka z gardła jej nie spłucze

Płuca polepione smogiem

Rzęsy jej zlepione tuszem

Oczy jej skropione łzami

Ciemne na policzkach smugi

Powódź tamy pozrywała

Krwi czerwonej płyną strugi

Rozpacz czarna niby heban

Co z kominów płynie ługiem

Rozpacz jak ściek rurą płynie

Uwierzyłem raz dziewczynie

Korki w ścianie wywaliło

Jak trucizna ból mknie żyłą

Choćby nie wiem jak bolało

Ciągle widzę moją małą

Choćby nie wiem jak szarpało

Chcę pamiętać ciebie całą

Jak królową śniegu białą

Piękną, groźną i wspaniałą

Okruch szkła i paproch w oku

Krwawa kropla burzy spokój

Krwawej zorzy świt na wschodzie

Co na czarne niebo wchodzi

Siny dym z kominów płynie 

A dzień lezie po drabinie

Co ma szczeble z okien bloków

Ptaków krzyk rozdziera spokój

Ja dochodzę po kres drogi

Bolą umęczone nogi

Zamarznięte szczypią stopy

I tak w kółko, po roztopy

Może przyjdzie wreszcie wiosna

Ta szalona i radosna

I zielenią krzykną drzewa

Ciepły wiatr pogna ulewę

Słońce pomaluje ściany

Słowik mordę drze pijany

Wypięknieją brudne klatki

Gówno zmyje deszcz z chodnika

Trawy źdźbło przebije ziemię

Ptasi trel brzdęknie liryką

W gniazdach jaja się umoszczą

W kwiatach się upiją pszczoły

Różem rany się zabliźnią 

Noc przegoni dzień wesoły

Galaktyka się roztopi

Gwiazdy wypełnią kałuże

A nad szarym blokowiskiem

Gromko się przetoczy burza

Grzmoty kominy powalą

W termometrach rtęć popłynie

Po podziałce pomknie w górę

Prosto w słońce, ku dziewczynie

Deszcz

Deszcz


Deszcz opadł, lecz za późno dużo

Umarły wszystkie piękne drzewa

Brązowy jeż to z uschłych kości

Trel nie popłynie ptasiej radości

Słowiczek nie zaśpiewa 

Czy woda co spłynęła wartko

Grzechy, cierpienia, smutek zmyje?

Nie zdążył przecież ten deszcz słony

Ze wszystkim jestem zwykle spóźniony

I łapie strach za szyję!

Tak mocno chwyta, ściska, dławi!

A oczy w lustrze wytrzeszczone

Ja martwy sad ten przecież jestem

Zaciskam palce silnym gestem

W policzki wbijam dłonie

Deszcz co opływa teraz palce

Wstydu, win, strachu nie umyje

Wrzask cichy dudni w głowie całej

Tlen mi podajcie! Gdzie tlen?! Gdzie tlen?! 

Wciąż chwyta coś za szyję!

Ból szarpie, łupie, rwie i dusi!

Co wzmocni, przecież nie zabije

I tylko ciągle, przez cały czas

Zdradliwy w skroniach łupie mi bas

Krtań oplatają żmije

Brakuje tchu, powietrza dajcie!

Nie jesteś wcale już człowiekiem!

Słowem to było, może echem?

Albo odbitym sobą w lustrze

Szaleńca wybucham śmiechem

Już jest gotowy niebieski plecak

Już wszystkie rzeczy są spakowane

Tu pasażerów zawsze jest rzeka

A gdzieś na pasie samolot czeka

Zimny ptak siwym ranem

Chyba wystartujemy wreszcie 

Serce pulsuje krwi w głowie ryk!

A potem w obłoki szybki skok

Tam gdzie nie sięga najlepszy wzrok

To tylko w ciszy krzyk!

Spojrzenie obce ich nie przejży 

Miękko tłumią każdy wrogi głos

Cukrowej waty to są chmury

Co lekko pieszczą głodne wargi

I mocno jeżą włos!

Tak cicho, tak tu jest spokojnie

Czaszki ścian echo nie obija

Ścian tutaj przecież nie ma wcale

Mnie także wcale przecież nie ma

Od ścisku sina szyja...

Śmierć posiąść jak oblubienicę 

Los jest, gwarancja, przeznaczenie

Lecz jeszcze dzień żyć i kolejny

Tam cumulusy słodkiej wełny 

Wytrzymam, znam cierpienie

Saturday, June 17, 2023

Epitafium

Świecę światłem własnym, nie blaskiem odbitym
Moje słowa bez wysiłku układają się do beatu
Beat sam z siebie chętnie pieści moje własne słowa
Najwyższy czas wybuchnąć, na niebie supernowa
Przyciągać wszystko w koło, gwiazda neutronowa
Dziś jak czarna dziura w ciemności siłę chowam
Mrok zasnuł moje życie no i kurwa znakomicie
Nudzi mnie opalanie, plaża i drinków picie
Po ostatnim rozstaniu chciałem zakończyć życie
A nie była warta tego, żadna nie jest tego warta
Ciągle jestem po tej stronie, chyba miałem znowu farta
Niezatapialny jak Titanic i na trzeźwo i na bani
Coś tam nade mną czuwa, jedna, druga obsuwa
Szukam zawsze, wszędzie, najmocniejszych wrażeń
Rozczarowania bolą, rzeczywistość zamiast marzeń
Wyobraźnia, z mgły wieczornej, dla prawdy to osnowa
Przecież wiem, że naprzeciw zimna góra jest lodowa
Co kiedyś mnie rozpruje, znów słodki ból ukłuje
Wreszcie całkiem mnie rozwali, nie popłynę już na fali
Utonę potem wolno w czarnym oceanie mroku
Gdzie wreszcie czeka cienia, bez istnienia spokój
Ale póki oddech wiatru niespokojny w płucach czuję
Na oślep gnam do przodu, spienione morze pruję
Może żyć czy umrzeć może, rozumu kopsnij Boże
Szarpię się na wszystkie strony, poraniony, pogubiony
Utraciłem dotąd w życiu chyba wszystkie telefony
Wystarczy kilka mi miesięcy, nie potrzeba wcale więcej
Kiedyś trwało parę lat nim znów sypał się mój świat
Coraz krótsze interwały, by się sprawy pojebały
To ja jestem niedojrzały, może świat niedoskonały?
Może jedno i drugie, się w alternatywach gubię
Może "lub", lub może "albo", ale jest też jedno ale
Gówno wiem o świecie może, może nie wiem nic wcale
Kiedyś fal kochałem słuchać Oceanu Spokojnego
Szum rytmiczny czule głaskał, pokaleczone ego
Dawno temu byłem młody, miałem na życie plany
Przypominam sobie czasem, kiedy jestem już naćpany
Wolę nie pamiętać wcale, znowu płynąć poprzez fale
Czasem po to benzo walę, łykam w poście, w karnawale
Rzeczywistość to karnawał gdzie nie kończy się zabawa
Byle tylko nie przestawać, blantem do ławki przyspawać
Niech diabelski młyn się kręci, ech utonąć w niepamięci
I powoli się rozpłynąć, wprost z butelki pijąc wino
A gdy koło się obróci może dawny czas powróci
Kiedy byłem jeszcze młody, słodkie smakowały lody
A w wigilię czekolada i prezenty i biesiada
Zimą puch bielutki pada, po ślizgawce dupą spadam
Czytam pięć w tygodniu książek, jakbym myślał że nie zdążę
Nie umiałem grać w gałę, zawsze na bramce stawałem
Nikt nie słyszał o smartfonach, rzadko w domu telefony
Albo gdy studentem byłem, zamiast ryć browary piłem
Nie bywałem na wykładach, na ćwiczeniach gościem byłem
W jedną noc przed egzaminem całej książki się uczyłem
Studiów nigdy nie skończyłem, halsem lewo-burt odbiłem
Utonąłem w oceanie, co na serio ryje banię
Wieczór w wieczór z ziomalami upaleni wciąż blantami
Tapetować mogłem pokój opalonymi fifkami
Kompletować mogłem klaser, młodzieńczymi miłościami
Zranionymi uczuciami, wzgardzonymi zalotami
Nieudanymi próbami, spalonymi podejściami
Dziewczęcymi imionami i klasowymi zdjęciami
Z mojej grupy studentkami, sexy nauczycielkami
Każda był wycierana, na sen i z samego rana
Oraz w kiblu i w łazience, pod pościelą miałem ręce
Jak kolekcja, za dzieciaka, ściana z pustymi puszkami
Po zachodnich napojach a zdobyta każda w bojach
Prawie każda wykradziona po bocznicach, po wagonach
Ze śmietników stalowych w składach międzynarodowych
Mało kto to dziś pamięta, młodzież była pierdolnięta
I na co dzień, i od święta, ledwo wchodziła w zakręty
Można było dostać z soli, dupa wtedy piecze, boli
SOK-ista się nie pierdoli, pełno było tych patoli
Z pociągów kradliśmy śmieci, pojebane, małe dzieci
Szarych blokowisk poeci, z markerami wandale
Po podwórkach z czasów Gierka, rozsypani jak korale
Nanizani na sznurek, komputerów oraz biurek
Przez zachodnie korporacje, władców nowej demokracji
Ale już nie tej ludowej, naszej, polskiej, narodowej
Lub błękitnej, europejskiej, nowe kadry wielkomiejskie
W PRL-u urodzeni, w katolicyzmie ochrzczeni
Dzieci Ludów Jesieni, Ci na kartkach wykarmieni
Jak Żołnierze Wyklęci, w dwa ognie przez czasy wzięci
Przez Milicję ścigani a przez Policję złapani
Przez historię zapomniani, przez przemiany wydymani
Przez socjalizm wychowani, kapitalizm okradani
Na kredyty naciągani, na wakacjach wciąż pijani
Czy to we wczesnej młodości, czy też późnej dorosłości
Do wyrzygu, do radości, my cierpimy w samotności
Nie chodzimy na terapie, nie dajemy nic na papier
Naświetleni w Czarnobylu, w płynie Lugola skąpani
Nie znający czekolady, nic dziwnego, pojebani
Co nabijesz, to ja spalę, co posypiesz w klamę walę
Nie przejmuję się tym wcale, wartko płynę poprzez fale
I tabletki każde łyknę i pod język blotter fiknę
Wódki obalę butelkę by poprawić to lusterkiem
Choć przeglądać się nie lubię i zbyt często focus gubię
Gubię głębię ostrości, wolę proste przyjemności
Laski szczupłe i przy kości, choć bez pretensjonalności
Byle coś tam miały w głowie, kąpać się lubiły w słowie
Tak jak ja za dużo gadać i językiem giętkim władać
Ze słoika dżem wyjadać, nocą nie spać w dzień nie padać
Woleć siuwax zamiast siana, kochać do samego rana
Jak zabawka nakręcana, nie spodziewać się bociana
Tolerować czasem kaca, raczej pasję mieć niż pracę
A gdy znowu taką znajdę to ponownie się odnajdę
Ranek piątkę zbija z kacem, blade i spocone czoło
Pełzam na rzęsach do pracy, chce się rzygać, niewesoło
Zaspy za oknem tramwaju, płatki śniegu w dół spadają
Blade ćmy w świetle latarni, w miękkim świetle męty płyną
W dół spływają w snopach światła a łzy płyną za dziewczyną
Czarne błoto z pod kół pryska, marzną ręce, czas umyka
Tańczą gasnąc zimne gwiazdy, mlekiem kapie galaktyka
Tną podkłady śnieżne zaspy kół stalowych zegar tyka

Tu sekundy idą w metry, w niebie marznie galaktyka
Obrót kół odmierza metry, po stalowych stuka torach
Szumi wódka cicho w żyłach, wartko suną semafory
Siny smog, kołderka z sadzy, grzeje zamarznięte miasto
Czarne palce hen kominów, z których brudny dym wyrasta
Czarna dłoń i rękawiczka, czarne ptaki, myśli czarne
Czarny trop na sinym śniegu na kartce litery czarne
Krok za krokiem ziemię mierzę, ślady swoje żegnam wzrokiem
Zimny lód z policzków zwisa, zamarzniętym łypię okiem
Tam gdzie byłem już nie wrócę, w dobro, prawdę nie uwierzę
Mroźne serce lód pompuje, małe i trwożliwe zwierzę
Rozbieganym patrzę wzrokiem, każdym krokiem drogę mierzę
Tłucze w piersi, chce się wyrwać, przestraszone małe zwierzę
Uderzenie każde serca, coraz bliżej ostatniego
Łupią skronie, ból się wwierca, boli potłuczone ego
Szkło stłuczonych flaszek błyska, stłukła kość się ogonowa
Tłuką się spłoszone myśli a bas tłucze równo w głowie
Samotność mnie nie przytuli, pierś przymarzła do koszuli
Z nieba spadła galaktyka, brzęczy szkło, jęczy muzyka
To symfonia samotności, wódka z gardła jej nie spłucze
Płuca polepione smogiem, rzęsy jej zlepione tuszem
Oczy jej skropione łzami, ciemne na policzkach smugi
Powódź tamy pozrywała, krwi czerwonej wartkie strugi
Rozpacz czarna niby heban, co z kominów płynie ługiem
Rozpacz jak ściek rurą płynie, uwierzyłem raz dziewczynie
Korki w ścianie wywaliło, jak trucizna ból mknie żyłą
Choćby nie wiem jak bolało, ciągle widzę moją małą
Choćby nie wiem jak szarpało, chcę pamiętać ciebie całą
Jak królową śniegu białą, piękną, groźną i wspaniałą
Okruch szkła i paproch w oku, krwawa kropla burzy spokój
Krwawej zorzy świt na wschodzie, co na czarne niebo wchodzi
Siny dym z kominów płynie a dzień lezie po drabinie
Co ma szczeble z okien bloków, ptaków krzyk rozrywa spokój
Ja dochodzę po kres drogi, bolą umęczone nogi
Zamarznięte szczypią stopy i tak w kółko, po roztopy
Może przyjdzie wreszcie wiosna, ta szalona i radosna
I zielenią krzykną drzewa, ciepły wiatr przegna ulewę
Słońce pomaluje ściany, słowik mordę drze pijany
Wypięknieją brudne klatki, gówno zmyje deszcz z chodnika
Trawy źdźbło przebije ziemię, ptasi trel brzdęknie liryką
W gniazdach jaja się umoszczą, w kwiatach się upiją pszczoły
Różem rany się zabliźnią, noc przegoni dzień wesoły
Galaktyka się roztopi, gwiazdy wypełnią kałuże
A nad szarym blokowiskiem gromko się przetoczy burza
Grzmoty kominy powalą, w termometrach rtęć popłynie
Po podziałce pomknie w górę, prosto w słońce, ku dziewczynie

Słuchaj mego doświadczenia, te banały wykuj proste
Nie popełniaj moich błędów, kłuj się różą a nie ostem
Pozytywnym bądź szaleńcem i ramiona otwórz swoje
Nie zamykaj się przed światem, nie daj poznać że się boisz
Chwytaj co ci dało życie, ścieżkę zawsze bierz pod górę
Kochaj jawnie a nie skrycie, bądź solistą nie bądź chórem
Nie zapomnij o swych bliskich ,nie krzywdź innych gdy nie trzeba
Ludzie są na świecie wszystkim, inni są kawałkiem chleba
Ból wyciskaj jak cytrynę, bez skrzywienia sok z niej pij
Płacz ze szczęścia, śmiej jak głupek, póki dane żyj, żyj, żyj!

Copy ENABLE FOR MOBILE TEMPLATE