To Ja
Cicho staw wysechł, umarły szuwary
Choć się bezkresnym zdawał oceanem
Niektórzy znają tylko smutek, ciemność
I krew i rany cęgami szarpane
Wrogom najgorszym tego nie pożyczę
Co los sam, troskliwie mi przynosi w darze
Groteską czystą naznaczone życie
Tragedią, bólem, szyte z pustych marzeń
Bożą zabawką jestem, lecz zepsutą
Druty sterczą, wystają na lewo i prawo
Sprężyny, tryby z napędu przepadły
Żałosna konstrukcja zużyta zabawą
Rażony trup młotem mej własnej głupoty
Ja, truchło, świadectwo swych zachłannych gonitw
Zniszczony pogonią za zgubnym pragnieniem
By zgubić sam siebie, wstyd i ból zapomnieć!
A jednak pamiętam nieudane święta
Leżał strach na stole na miejscu opłatka
Ojciec, wtedy wypił truciznę przeklętą
Za jego śmierć winę wziąłem na łopatki
Za śmierć jego winę wraz z rozpaczą niosłem
Dziesięć lat i oczy, szare łzami sprane
Ja trumny ojcowej kurczowo chwycony
A kondukt przecinał wpół pochmurny ranek
Dlaczego umarłeś i nie ma cię obok?
Zamiast dzieci, żony miałeś swoją wódkę
Czemu życia nasze piętnowane strachem
Na dokładkę ostrym przeorałeś smutkiem?
Po co stęplowałeś mi czoło rozpaczą?
Czemu moją rękę łatwo tak puściłeś?
Zapach na ubraniach zostawiłeś tylko
Mężczyzną mi pomóc zostać nie zdążyłeś
I odtąd podszyte kompleksami, liche
Na zgarbione plecy zarzucałem płaszcze
Pragnąłem zapomnieć, zamiast patrzeć w lustro
W koszmarną, szczerzącą wprost się we mnie paszczę
Nienawiści większej i pogardy większej
Nie wyhodowałem nigdy do nikogo
Niż do bytu który poruszał mi ręce
I chciał rozpaczliwie zaprzestać być sobą
Żywię się gorzkim wstydem i palącym
Nienawidzę, gardzę uciekam od siebie
I boję się świata, staję niewidzialny
A jak nikt potrafię sztuczne tworzyć nieba
Nie zasługuję na nic, nie jestem wart więcej
Niż pogardy, litość to moja zapłata
I gotowy jestem zacierając ręce
Za grosz akceptacji ścierką być i szmatą
To słowa o wojnie mojej by zapomnieć,
Wielokroć przegranej obolałym świtem
O upadku z euforii zdobytego szczytu
W otchłań w rozpostarte przestrzenie niebytu
Malowane rozpaczą, wyścielone ciszą
Wyżłobione bólem, śmierć tu towarzyszem
Za cenę poznania tego co wysoko
Własnoręcznie Odyn wyłupił swe oko
A ja odkrywając sekretne rozkosze
Wyrzuciłem całe życie wprost do kosza
Wszystko, co najważniejsze, zamienione w śmieci
Miłość, przyjaźń, codzienność, zdrowie, niemal życie
By znów stać się, by istnieć, pięć lat tkane z cierpień
Mozolny, długi powrót w koleiny bycia
Trajektorię zmienić w boskiej nie w mej mocy
Nadal śmierć smakuję z największą rozkoszą
Po cichu, kawałkiem, rozpływam się, znikam
Blady okruch raju, motyl wprost do nosa
Co mi w latach dziecinnych podarował ojciec
Bliskim daję, za miłość zsyłam rany, męki
Kolejne swe porażki do klasera wkładam
Śmierci, zimnej kochanki nie odtrącam ręki
Ponury jesienny bezkres nad dachami
Niech przyjmie wyznania, co krojone z mroku
Choć litości dla mnie nie miały niebiosa
Zapłacze nad mym losem, deszczem chmury oko