Monday, November 23, 2020

To Ja

To Ja

Cicho staw wysechł, umarły szuwary
Choć się bezkresnym zdawał oceanem
Niektórzy znają tylko smutek, ciemność
I krew i rany cęgami szarpane

Wrogom najgorszym tego nie pożyczę
Co los sam, troskliwie mi przynosi w darze
Groteską czystą naznaczone życie 
Tragedią, bólem, szyte z pustych marzeń

Bożą zabawką jestem, lecz zepsutą
Druty sterczą, wystają na lewo i prawo 
Sprężyny, tryby z napędu przepadły
Żałosna konstrukcja zużyta zabawą

Rażony trup młotem mej własnej głupoty
Ja, truchło, świadectwo swych zachłannych gonitw
Zniszczony pogonią za zgubnym pragnieniem
By zgubić sam siebie, wstyd i ból zapomnieć! 

A jednak pamiętam nieudane święta 
Leżał strach na stole na miejscu opłatka
Ojciec, wtedy wypił truciznę przeklętą 
Za jego śmierć winę wziąłem na łopatki

Za śmierć jego winę wraz z rozpaczą niosłem
Dziesięć lat i oczy, szare łzami sprane 
Ja trumny ojcowej kurczowo chwycony
A kondukt przecinał wpół pochmurny ranek 

Dlaczego umarłeś i nie ma cię obok? 
Zamiast dzieci, żony miałeś swoją wódkę
Czemu życia nasze piętnowane strachem 
Na dokładkę ostrym przeorałeś smutkiem? 

Po co stęplowałeś mi czoło rozpaczą? 
Czemu moją rękę łatwo tak puściłeś? 
Zapach na ubraniach zostawiłeś tylko 
Mężczyzną mi pomóc zostać nie zdążyłeś

I odtąd podszyte kompleksami, liche
Na zgarbione plecy zarzucałem płaszcze 
Pragnąłem zapomnieć, zamiast patrzeć w lustro
W koszmarną, szczerzącą wprost się we mnie paszczę 

Nienawiści większej i pogardy większej 
Nie wyhodowałem nigdy do nikogo 
Niż do bytu który poruszał mi ręce 
I chciał rozpaczliwie zaprzestać być sobą 

Żywię się gorzkim wstydem i palącym
Nienawidzę, gardzę uciekam od siebie 
I boję się świata, staję niewidzialny
A jak nikt potrafię sztuczne tworzyć nieba

Nie zasługuję na nic, nie jestem wart więcej 
Niż pogardy, litość to moja zapłata 
I gotowy jestem zacierając ręce
Za grosz akceptacji ścierką być i szmatą

To słowa o wojnie mojej by zapomnieć, 
Wielokroć przegranej obolałym świtem
O upadku z euforii zdobytego szczytu 
W otchłań w rozpostarte przestrzenie niebytu

Malowane rozpaczą, wyścielone ciszą 
Wyżłobione bólem, śmierć tu towarzyszem

Za cenę poznania tego co wysoko
Własnoręcznie Odyn wyłupił swe oko
A ja odkrywając sekretne rozkosze
Wyrzuciłem całe życie wprost do kosza

Wszystko, co najważniejsze, zamienione w śmieci
Miłość, przyjaźń, codzienność, zdrowie, niemal życie 
By znów stać się, by istnieć, pięć lat tkane z cierpień 
Mozolny, długi powrót w koleiny bycia

Trajektorię zmienić w boskiej nie w mej mocy
Nadal śmierć smakuję z największą rozkoszą
Po cichu, kawałkiem, rozpływam się, znikam
Blady okruch raju, motyl wprost do nosa

Co mi w latach dziecinnych podarował ojciec
Bliskim daję, za miłość zsyłam rany, męki
Kolejne swe porażki do klasera wkładam
Śmierci, zimnej kochanki nie odtrącam ręki

Ponury jesienny bezkres nad dachami
Niech przyjmie wyznania, co krojone z mroku
Choć litości dla mnie nie miały niebiosa
Zapłacze nad mym losem, deszczem chmury oko

Unieś Głowę!

Unieś Głowę!

Więzieni w klatach ze sztucznego światła 
Niezdolni dostrzec cudu nad głowami
A on tam błyska, od zawsze nas woła 
Jesteśmy wszyscy dziećmi pod gwiazdami 
Niby mrugną czasem, zimne, obojętne
Nasze westchnienia mają całkiem za nic
Dostojne, dziewicze, jaśnieją dalekie
Absolut w misę nieba z agatu schwytany
Kotwice kute z blasku, kręgosłup kosmosu
Odpryski ręką Boga, z wieczności łupane
Skończone one piękno, tęsknota, marzenie
W serce ostro wbite najczystszym zachwytem

Monday, November 9, 2020

Słowo dla Ciebie

Przyszedłem człowieku dać ci dobre słowo

Abyś znowu muru nie rozbijał głową

By Cię podnieść z grobu, odrodzić na nowo

Z krwi i cegieł pyłu otrzeć czoło, głowę

Leczyć ciężko chorych, bliźnić duszy rany

Na nowo pozszywać życia poszarpane

By podać Ci rękę, postawić na nogi

Podnieść gdy za ścierkę robisz do podłogi

Dam Ci własną siłę, ciężkie zdmuchnę smutki

Ukołyszę lepiej niż butelka wódki

Utulę Cię do snu, nadzieją wykarmię

Tą świętą komunią, wszystkie barwy czarne

Muśnięte jej blaskiem w kolory się zmienią

Barwny rój motyli, liść złoty jesienią

Myśli się zapienią - bąbelki w szampanie

Niby ptasie piórko leciutki się staniesz

W oka jedno mgnienie ulecisz pod chmury

Przenajczystszą ulgą wzniesiony do góry

Właśnie stamtąd widać wszystko jakby lepiej

A kiedy powrócisz, na nowo ulepię

Piękniejszym, pełniejszym uczynię człowiekiem

Z głębi chłodnych studni napoję mądrością

I chlebem nakarmię i życiem - miłością

Bowiem ten co kocha, zniesie trud i rany

Prosto w twarz się śmierci spojrzy roześmiany

To nie grawitacja, miłość wszechświat spaja

Rozrywa kajdany, wolnością upaja

Biała gołębica przegoni sokoła

Wzleci wyżej orła, ma skrzydła anioła

Ona potężniejsza nad wszystkie mocarze

Każde schodzisz buty, gdy w drogę rozkaże

Dojdziesz jeśli trzeba, hen do świata kraju

Znajdziesz co zgubiłeś, biednym porozdajesz

Ci nigdy nie tracą co miłością płacą

Co tylko wydane, świat na koniec zwraca

Ci zaś którzy karmią wszystkich nienawiścią

Udławią się gniewem, strachem i zawiścią

Sięgaj, gdzie wzrok nie sięga

Złam co nie złamie rozum

Płazią skorupę już na zawsze porzuć

Kiedy ktoś upadnie podnieś, rękę podaj

Zaś kiedy się dzielisz, nie odejmuj – dodaj

I nie unoś gardy a otwórz ramiona

Bo miłość nienawiść, strach i gniew pokona

I uwierz mi nie ma odwagi większej

Gdy ktoś nóż otworzy ty opuszczasz ręce

Kiedy się odważysz kochać nawet wroga

Podnieś wtedy głowę, ujrzysz uśmiech Boga

Czoło unieś śmiało, popatrz prosto w górę

Pudrowane blaskiem, srebrne przejrzyj chmury

Na niebie Bóg światłem ponaszywał gwiazdy

Na jednej swe imię wykute ma każdy

Raz dojrzysz to piękno, nie zapomnisz prędk

W pamięci wyryte nie uleci świtem

Do Ani

Do Ani

Grzmiącym wodospadem między ust wargi Twoje 
Spadłem, rwącym strumieniem splotłem ciał obydwoje 
Chłodną wodą spragnioną, chętną poiłem ziemię
Z Twych włosów oddechem czerpałem, czyste zapomnienie

Okruchem lodu zakłujesz gdzieś w środku, głęboko
Na siatkówce powidok słońcem Ty wypalony
Zawsze do mnie powrócisz, czyhasz aż zamknę oko
Gdy unieść już nie mogę powieki ciężkiej, zmęczonej

Wyrytą Cię zmarszczkami widzę w twarzy własnej
Świadectwo nieme uniesień, gniewu, troski, śmiechu
I czasem mam wrażenie że próbuję wytrwać
Od zmierzchu po brzask blady, przepłynąć ocean
Raz jeden zaczerpnąwszy jedynie oddechu

I jeśli nie mam ciebie na długość ramienia
Jestem znowu wolny, jestem znów samotny
Znów mogę oddychać swobodnie i znowu
Ciebie wypatruję cieniem cichym w oknie

Jesteś heroiną, wodą na pustyni
Puchową kołderką, ciepłym ogniem w zimie
Klątwą, męką, cierniem, piaskiem w oczy, kłodą
Pomocnym ramieniem, podstawioną nogą

Wywalonym językiem i 
mrugnięciem okiem
Wieczerzą Ostatnią, szczytem gór wysokim
Ja trawą, co się kłania wiatrom przeznaczenia
Pyłem u stóp Twoich, westchnieniem, milczeniem

Do Góry Uszy!

Do Góry Uszy!

Do góry uszy i nie płacz więcej
Ból minie tak jak wszystko przemija
Nie warto rąk więc załamywać
Gdy kosmos jak kręgle nas sobie zbija

Miriady zimnych gwiazd nad głowami
beznamiętnie oświetla ludzkie losy
Piękna gmach bólem podbudowany
Ścielą wyrwane go z troski włosy

Nie chcę Cię karmić czarnym chlebem
Łzą nie chcę spłynąć po twej twarzy
Wolałbym tulić Cię i dotykać
Promyczek słońca złożyć Ci w darze

Posłańcem dobrych być tylko nowin
Poduszką, w którą możesz się wtulić
Laską na której oprzeć się możesz
Tak mi dopomóż Panie Boże!
Copy ENABLE FOR MOBILE TEMPLATE