Saturday, June 17, 2023

Epitafium

Świecę światłem własnym, nie blaskiem odbitym
Moje słowa bez wysiłku układają się do beatu
Beat sam z siebie chętnie pieści moje własne słowa
Najwyższy czas wybuchnąć, na niebie supernowa
Przyciągać wszystko w koło, gwiazda neutronowa
Dziś jak czarna dziura w ciemności siłę chowam
Mrok zasnuł moje życie no i kurwa znakomicie
Nudzi mnie opalanie, plaża i drinków picie
Po ostatnim rozstaniu chciałem zakończyć życie
A nie była warta tego, żadna nie jest tego warta
Ciągle jestem po tej stronie, chyba miałem znowu farta
Niezatapialny jak Titanic i na trzeźwo i na bani
Coś tam nade mną czuwa, jedna, druga obsuwa
Szukam zawsze, wszędzie, najmocniejszych wrażeń
Rozczarowania bolą, rzeczywistość zamiast marzeń
Wyobraźnia, z mgły wieczornej, dla prawdy to osnowa
Przecież wiem, że naprzeciw zimna góra jest lodowa
Co kiedyś mnie rozpruje, znów słodki ból ukłuje
Wreszcie całkiem mnie rozwali, nie popłynę już na fali
Utonę potem wolno w czarnym oceanie mroku
Gdzie wreszcie czeka cienia, bez istnienia spokój
Ale póki oddech wiatru niespokojny w płucach czuję
Na oślep gnam do przodu, spienione morze pruję
Może żyć czy umrzeć może, rozumu kopsnij Boże
Szarpię się na wszystkie strony, poraniony, pogubiony
Utraciłem dotąd w życiu chyba wszystkie telefony
Wystarczy kilka mi miesięcy, nie potrzeba wcale więcej
Kiedyś trwało parę lat nim znów sypał się mój świat
Coraz krótsze interwały, by się sprawy pojebały
To ja jestem niedojrzały, może świat niedoskonały?
Może jedno i drugie, się w alternatywach gubię
Może "lub", lub może "albo", ale jest też jedno ale
Gówno wiem o świecie może, może nie wiem nic wcale
Kiedyś fal kochałem słuchać Oceanu Spokojnego
Szum rytmiczny czule głaskał, pokaleczone ego
Dawno temu byłem młody, miałem na życie plany
Przypominam sobie czasem, kiedy jestem już naćpany
Wolę nie pamiętać wcale, znowu płynąć poprzez fale
Czasem po to benzo walę, łykam w poście, w karnawale
Rzeczywistość to karnawał gdzie nie kończy się zabawa
Byle tylko nie przestawać, blantem do ławki przyspawać
Niech diabelski młyn się kręci, ech utonąć w niepamięci
I powoli się rozpłynąć, wprost z butelki pijąc wino
A gdy koło się obróci może dawny czas powróci
Kiedy byłem jeszcze młody, słodkie smakowały lody
A w wigilię czekolada i prezenty i biesiada
Zimą puch bielutki pada, po ślizgawce dupą spadam
Czytam pięć w tygodniu książek, jakbym myślał że nie zdążę
Nie umiałem grać w gałę, zawsze na bramce stawałem
Nikt nie słyszał o smartfonach, rzadko w domu telefony
Albo gdy studentem byłem, zamiast ryć browary piłem
Nie bywałem na wykładach, na ćwiczeniach gościem byłem
W jedną noc przed egzaminem całej książki się uczyłem
Studiów nigdy nie skończyłem, halsem lewo-burt odbiłem
Utonąłem w oceanie, co na serio ryje banię
Wieczór w wieczór z ziomalami upaleni wciąż blantami
Tapetować mogłem pokój opalonymi fifkami
Kompletować mogłem klaser, młodzieńczymi miłościami
Zranionymi uczuciami, wzgardzonymi zalotami
Nieudanymi próbami, spalonymi podejściami
Dziewczęcymi imionami i klasowymi zdjęciami
Z mojej grupy studentkami, sexy nauczycielkami
Każda był wycierana, na sen i z samego rana
Oraz w kiblu i w łazience, pod pościelą miałem ręce
Jak kolekcja, za dzieciaka, ściana z pustymi puszkami
Po zachodnich napojach a zdobyta każda w bojach
Prawie każda wykradziona po bocznicach, po wagonach
Ze śmietników stalowych w składach międzynarodowych
Mało kto to dziś pamięta, młodzież była pierdolnięta
I na co dzień, i od święta, ledwo wchodziła w zakręty
Można było dostać z soli, dupa wtedy piecze, boli
SOK-ista się nie pierdoli, pełno było tych patoli
Z pociągów kradliśmy śmieci, pojebane, małe dzieci
Szarych blokowisk poeci, z markerami wandale
Po podwórkach z czasów Gierka, rozsypani jak korale
Nanizani na sznurek, komputerów oraz biurek
Przez zachodnie korporacje, władców nowej demokracji
Ale już nie tej ludowej, naszej, polskiej, narodowej
Lub błękitnej, europejskiej, nowe kadry wielkomiejskie
W PRL-u urodzeni, w katolicyzmie ochrzczeni
Dzieci Ludów Jesieni, Ci na kartkach wykarmieni
Jak Żołnierze Wyklęci, w dwa ognie przez czasy wzięci
Przez Milicję ścigani a przez Policję złapani
Przez historię zapomniani, przez przemiany wydymani
Przez socjalizm wychowani, kapitalizm okradani
Na kredyty naciągani, na wakacjach wciąż pijani
Czy to we wczesnej młodości, czy też późnej dorosłości
Do wyrzygu, do radości, my cierpimy w samotności
Nie chodzimy na terapie, nie dajemy nic na papier
Naświetleni w Czarnobylu, w płynie Lugola skąpani
Nie znający czekolady, nic dziwnego, pojebani
Co nabijesz, to ja spalę, co posypiesz w klamę walę
Nie przejmuję się tym wcale, wartko płynę poprzez fale
I tabletki każde łyknę i pod język blotter fiknę
Wódki obalę butelkę by poprawić to lusterkiem
Choć przeglądać się nie lubię i zbyt często focus gubię
Gubię głębię ostrości, wolę proste przyjemności
Laski szczupłe i przy kości, choć bez pretensjonalności
Byle coś tam miały w głowie, kąpać się lubiły w słowie
Tak jak ja za dużo gadać i językiem giętkim władać
Ze słoika dżem wyjadać, nocą nie spać w dzień nie padać
Woleć siuwax zamiast siana, kochać do samego rana
Jak zabawka nakręcana, nie spodziewać się bociana
Tolerować czasem kaca, raczej pasję mieć niż pracę
A gdy znowu taką znajdę to ponownie się odnajdę
Ranek piątkę zbija z kacem, blade i spocone czoło
Pełzam na rzęsach do pracy, chce się rzygać, niewesoło
Zaspy za oknem tramwaju, płatki śniegu w dół spadają
Blade ćmy w świetle latarni, w miękkim świetle męty płyną
W dół spływają w snopach światła a łzy płyną za dziewczyną
Czarne błoto z pod kół pryska, marzną ręce, czas umyka
Tańczą gasnąc zimne gwiazdy, mlekiem kapie galaktyka
Tną podkłady śnieżne zaspy kół stalowych zegar tyka

Tu sekundy idą w metry, w niebie marznie galaktyka
Obrót kół odmierza metry, po stalowych stuka torach
Szumi wódka cicho w żyłach, wartko suną semafory
Siny smog, kołderka z sadzy, grzeje zamarznięte miasto
Czarne palce hen kominów, z których brudny dym wyrasta
Czarna dłoń i rękawiczka, czarne ptaki, myśli czarne
Czarny trop na sinym śniegu na kartce litery czarne
Krok za krokiem ziemię mierzę, ślady swoje żegnam wzrokiem
Zimny lód z policzków zwisa, zamarzniętym łypię okiem
Tam gdzie byłem już nie wrócę, w dobro, prawdę nie uwierzę
Mroźne serce lód pompuje, małe i trwożliwe zwierzę
Rozbieganym patrzę wzrokiem, każdym krokiem drogę mierzę
Tłucze w piersi, chce się wyrwać, przestraszone małe zwierzę
Uderzenie każde serca, coraz bliżej ostatniego
Łupią skronie, ból się wwierca, boli potłuczone ego
Szkło stłuczonych flaszek błyska, stłukła kość się ogonowa
Tłuką się spłoszone myśli a bas tłucze równo w głowie
Samotność mnie nie przytuli, pierś przymarzła do koszuli
Z nieba spadła galaktyka, brzęczy szkło, jęczy muzyka
To symfonia samotności, wódka z gardła jej nie spłucze
Płuca polepione smogiem, rzęsy jej zlepione tuszem
Oczy jej skropione łzami, ciemne na policzkach smugi
Powódź tamy pozrywała, krwi czerwonej wartkie strugi
Rozpacz czarna niby heban, co z kominów płynie ługiem
Rozpacz jak ściek rurą płynie, uwierzyłem raz dziewczynie
Korki w ścianie wywaliło, jak trucizna ból mknie żyłą
Choćby nie wiem jak bolało, ciągle widzę moją małą
Choćby nie wiem jak szarpało, chcę pamiętać ciebie całą
Jak królową śniegu białą, piękną, groźną i wspaniałą
Okruch szkła i paproch w oku, krwawa kropla burzy spokój
Krwawej zorzy świt na wschodzie, co na czarne niebo wchodzi
Siny dym z kominów płynie a dzień lezie po drabinie
Co ma szczeble z okien bloków, ptaków krzyk rozrywa spokój
Ja dochodzę po kres drogi, bolą umęczone nogi
Zamarznięte szczypią stopy i tak w kółko, po roztopy
Może przyjdzie wreszcie wiosna, ta szalona i radosna
I zielenią krzykną drzewa, ciepły wiatr przegna ulewę
Słońce pomaluje ściany, słowik mordę drze pijany
Wypięknieją brudne klatki, gówno zmyje deszcz z chodnika
Trawy źdźbło przebije ziemię, ptasi trel brzdęknie liryką
W gniazdach jaja się umoszczą, w kwiatach się upiją pszczoły
Różem rany się zabliźnią, noc przegoni dzień wesoły
Galaktyka się roztopi, gwiazdy wypełnią kałuże
A nad szarym blokowiskiem gromko się przetoczy burza
Grzmoty kominy powalą, w termometrach rtęć popłynie
Po podziałce pomknie w górę, prosto w słońce, ku dziewczynie

Słuchaj mego doświadczenia, te banały wykuj proste
Nie popełniaj moich błędów, kłuj się różą a nie ostem
Pozytywnym bądź szaleńcem i ramiona otwórz swoje
Nie zamykaj się przed światem, nie daj poznać że się boisz
Chwytaj co ci dało życie, ścieżkę zawsze bierz pod górę
Kochaj jawnie a nie skrycie, bądź solistą nie bądź chórem
Nie zapomnij o swych bliskich ,nie krzywdź innych gdy nie trzeba
Ludzie są na świecie wszystkim, inni są kawałkiem chleba
Ból wyciskaj jak cytrynę, bez skrzywienia sok z niej pij
Płacz ze szczęścia, śmiej jak głupek, póki dane żyj, żyj, żyj!

Copy ENABLE FOR MOBILE TEMPLATE