Monday, April 10, 2023

Poeci Matematyki Kontra Matrix

Poeci Matematyki Kontra Matrix

Analogowej niewinności
Czasy odchodzą i nie zliżesz
Z lizaka wszystkich tych słodkości
Zakodowane w głowach mamy
Przybite już cyfrowe krzyże
Co raz stworzone to zostanie
W nieskończoności kopiowane
W bezbrzeżnym morzu iteracji
Z bezsensu pieczołowitością
W prywatnej chmurze zapisane
Popłyną echem ku przyszłości
Elektromagnetyczne WIFI fale
Będą się ciągle propagować
Co raz spisane to wklejane
Aż mnie uderzy w potylicę
Odbite od nieskończoności
Echo wybuchu świadomości
Eksplozja sensu w białym szumie
Który wypełnia zawsze uszy
Gdy je odessę od codzienności
Wtykając prosto w środek palce
Szybka ucieczka od doczesności
Krokiem jest zawsze ku wieczności
Przyjmuję to do wiadomości
Że jestem własnym echem tylko
Sam się kreuję z możliwości
Gdy raz to pojmę nie ucieknę
Teraz odbijam się w maszynie
Która po kresy czasu sięga
W bitach ukryta jest potęga!
Gdy w czarne stukam te klawisze
Pragnąc przekazać ostrzeżenie
Które w istocie jest pułapką!
Wierszem jest, co to sam się pisze
To kodem ASCII słów skażenie
W cyfrach nie kryje się sumienie
Z bezbrzeżnej studni potencjału
Z olbrzymiej studni możliwości
Kwanty wywlekam, rozplątuję
Aż się zamotam w rekurencję
Nicią co ją próbuję przerwać
Między serwery właśnie podróżuję
Instancje, węzły nic nie dadzą
Ani prywatne klucze szyfru
Pająk wibracje sieci już czuje
Wśród gigaherców metronomu
Co w oba tyka już kierunki
W stronę przyszłości i przeszłości
Cykle instrukcji wykonuje, wystukuje
Grzejąc procesor do czerwoności
Znów trzeba było owoc zerwać
Z drzewa tajemnych wiadomości
Co zrywać nam go zabroniono
Nie jestem swym prywatnym bogiem
Choć sam zasiewam swe nasiono
Impuls po kablach w drogę rusza
Z zer i jedynek go ułożono
Stygną rozgrzane radiatory
By cwał rozpocząć od początku!
Z powrotem do nieskończoności
Pęd by zagubić swą świadomość
Cantor pokazał nam możliwości
W hipotetycznej nieciągłości
Gdzie jeszcze nas czekają nisze
A Alan Turing później dowiódł
Zadań niekomputacyjności
Kurt Gödel zaś dał wiekopomne
Twierdzenie o niezupełności
Niedowodności pewnych twierdzeń
Ostatnie skrawki to wolności
Bastion ostatni przed celowością
I tam na nowo się wykreuję
Ponownie w Studnię Możliwości
Skok i już widać tylko kliszę
Odbicie duszy w negatywie
Transformacja prosta tamtego w to
Bogactwa jaźni nie przypisze
Wierszem jedynie ja maluję
Czerpię z palety barw bitowych
Cyfrowych nie analogowych
Z komputerowych monitorów
Nieważne, czytasz Ty a ja piszę

Tak będzie, jako rzecze rzeka
Która nie płynie w żadną stronę
Jednak unosi wciąż gdy to piszę
To wdech i wydech, lewa, prawa
Co stanie się gdy w te klawisze
Przestanę stukać i już nie słyszę
Tego tykania bezśmiertnego
Co pcha uparcie wciąż do przodu
Tu wieczność swoje ma zacisze
A fala w górę, w dół kołysze
Nigdzie się chwila nie wybiera
A jednak zdąża czas przez ciszę
Szept tylko własny znowu słyszę
Że, co nie będzie, będzie dobrze
Ja żegnam, bo mi się klawisze
Powoli mylą gdy tak stukam, stukam
Przeglądam danych petabajty
Regularności w chaosie szukam
Więc kursor w dół, do zobaczenia
Po drugiej stronie krat więzienia
Nade mną okno jest, karnisze
I balkon, zima, wiatr i chmury
Śniegiem w dół sypią w niebie dziury
Koty śpią w domu, żadnych białych myszek
Z wyjątkiem tych bezprzewodowych
Kalek żałosnych, bez ogonków
Optycznych, nadzianych bateriami
Pamięta jeszcze ktoś o kulkowych?
Input i Output w tańcu Derwisze
Wszystko spisane, list w butelkę
Dane do Ciebie zaadresowane
Na wieczną ciskam poniewierkę
Do wyspy właśnie Twej przybiła
I nie bój się, że sztorm kołysze
Co raz spisane to na zawsze
Spokojnie, rozsiądź się wygodnie
Potem zaś treści chłoń jak w kinie
Wskazówki, strzałki i wektory
Stopnie swobody i wybory
Tropy zaszyte niemal w każdym wersie
Bez wolnej woli, System Świata staje
A algorytmy to zniewolić
Spętać pragnące nas Demony
Zrodzone w Głębi aby rządzić
Głodne dusz, myśli wciaż potwory
Skuteczniej niż liczb wielkich rozkład
Kodują treść tłuste metafory
Za firewallem gdzieś ukryty
Tu z Silikonem Węgiel pisze
Z analogowej niewinności
Wiersze odeszły do przeszłości

To zdecydowanie najdziwniejszy ze wszystkich wierszy, jakie napisałem, ukończyłem zaś 23.12.2023
Stanisław Miłkowski

Scyzoryk

Jak szwajcarski scyzoryk mam dwadzieścia cztery funkcje

A w każdej z nich mistrzostwo bo wierzę w to co umiem

Dziś jestem jeszcze mały już jutro będę duży

Gdy spadnie deszcz, napiję wody się z kałuży

Co raz się stało to się już nigdy nie odstanie

Znoszone życie mam znoszone jak ubranie 

Takie banalne, lecz ja nie wiem co się stanie 

Tylko jedno, że cisi wezmą ziemię w posiadanie 

Wspomnienia w sobie niosę co ciążą mi jak kamień 

Jak palące biczowanie, bolesne jak sól w ranie

Mam wrażenie, że całkiem jestem już przy ścianie 

Ale wciąż siły znajduję dość na oddychanie

I własne zdanie choć przestrzeni braknie na nie

Na moim wykresie w dół wskaźników pikowanie

A w torbie na plecach zmieściłem swe mieszkanie

Jak ślimak co czeka aż boży but nadepnie na nie

Młoda trawa, chłodna rosa, słońca promień to śniadanie

I nie zabiorą nic mi od kiedy sam mam wszystko za nic

Dorosłe Dzieci Emo

Dorosłe Dzieci Emo

Co chcesz Pani ode mnie jeszcze
Oddałem już przecież Ci wszystko
Na cokole syrenko szara
W ciemny wieczór nad brudną Wisłą
Jesteś moją myszką maleńką
Całym wielkim, wielkim wszechświatem
Powtórzę to sto, tysiąc razy
Wprost okrzyki z gardła wariata
Moją muzą, muzyką jesteś
Naszą wspólną jesteś piosenką
Tobie rano zaparzę kawę
Ugotuję jajka na miękko
Chwycę mocno Ciebie za ręce
Poprowadzę nas wprost do przodu
I powiodę wprost pod opony
Prosto w światła, ćmy, samochodu
Osłonię Cię i obronię Cię 
Plecy własnym okryję płaszczem
Z Tobą warto jest siedzieć obok
Na schodach czy na zmokłej ławce
Spędzać wspólne, siwe poranki
Razem smutne drzemać wieczory
Ręka w rękę naprzód pobiegnę
W otwór śmierci czarny komory
Gdy świat cały za mgłą przepadnie
Ciebie samej w mgle nie zostawię
Lubię z Tobą na jasnym słońcu
Leżeć i spać w zielonej trawie
Za ten krzywy leniwy uśmiech
Mam na koncie zmartwień miliony
By Twe ogrzać dłonie lodowe
Ja polanem w piecu zapłonę
Nie będę się szarpał ani bronił
Gdy mi w piersi nóż ostry wbijesz
Proszki mogę łyknąć, zapomnieć
Czy włożyć pętlę na kruchą szyję

Wspomnienie lata

Wspomnienie lata


Pod letnim błękitem warszawskiego nieba

Aż gęstym, żaru złotym strumieniem

Muśnięci bladymi cieni chmur strzępami

Twardo namiętnie wciskamy się w ziemię

Daleko od gwaru, zgiełku, smrodu miasta

W ogóle hen, od brzydkiego banału życia

Nawzajem jesteśmy w sobie znalezieni

Reszta gdzieś czeka, niewarta odkrycia

Powoli płynie Wisłą brudna woda

W trzcinach się lęgną, buszują komary  

Krwią naszą własną dziś je nakarmimy

Miłość zawsze krwawej wymaga ofiary

Cała reszta prywatna, osobista, nasza

Nagości bezwstydnej swej nie oddamy

Na niebie już blady wstaje księżyc

My w siebie ciasno, zachłannie wtulamy

I muskamy lekko, nos o nos trzemy

Ciskamy krople śliny z pocałunków

Krzyk zrywa ciszę, senne budzi ptactwo

Hen, hen, daleko przeganiają lumpów

Moje źrenice całkiem gubią ostrość

Twoje oczy lekkiego fikołka zrobiły

Mogę swobodnie patrzeć Ci w myśli

I kochać, kochać, mocno z całej siły!

Latanie

Nie dorosłem do swych lat

Zbyt okrutny dla mnie świat

Kto przegrywa, z serca brat

Czuję się jak sterta szmat


Narkotyki to był błąd

Chciałem tylko uciec stąd

Nie z u szyi żyć kamieniem

Ale wzlecieć ponad ziemię


Posmakować raz wolności

Mimo lęku wysokości


I nie umiem trzymać gardy

Świat jest brzydki, zły i twardy

Pełen kantów, bólu, zła

Wanna tłuczonego szkła


Kto deficyt ma miłości

Kto się boi samotności

Niech podniesie w górę rękę

Kto pokochał ból i mękę


Staram bardzo się być dobry

I pomagać swoim bliskim

Ale właśnie tym co kocham

Najostrzejsze ślę pociski


Każdy trud i każda praca

W nicość, w proch i pył obraca

Mogę przejść najdłuższą drogę

Lecz powrócić już nie mogę

Jutrzenka

Jutrzenka

Czasem w moje myśli zaświeci jutrzenka
Szarobure chmury podmaluje złotem
Znowu wtedy marzę, znowu wtedy wierzę
Że możliwe dla mnie jeszcze jakieś potem
Gdzie mnie nadal czekają uniesienia góry
Wejdę na ich szczyty, i podejrzę chmury
Z strony drugiej, jasnej, nie spadnę z wysoka
Plecy wparte w granit, twarz wprost boskie oka
Znajdę byka siłę, orła mam odwagę
Z wanny szkła odłamków, poraniony, nagi
Krew niech sobie cieknie, rany się zagoją
A ciało odzieję w ze snów szyte zbroje
Pójdę gdzie bądź jeszcze, scalenia czar czeka
A kochanka ma przyjmie w się duszę kaleką
Wszystkie zliczy rany, blizny wycałuje
I jej za to w zamian ziemską oddam kulę
Zimą dam jej ciepło, wiosną polne kwiaty
Latem zaś ukradnę sadów drzew i krzaków
Owoce najsłodsze, świeże życia sokiem
Jesienią ustroję z brązowych, ze złotych
Drzew wysłanych listów, ich obietnic słowem
Że wszystkie kolory powrócą na nowo
Kolory co zbladły zwrócą się do świata
W suknię najpiękniejszą szytą przez wariata
Co to miłość, piękno, ulotne marzenia
Ceni ponad życie, co goni westchnienia
Wtulić we mnie głowę do bladego świtu
Do piątej nad ranem w szumie cichym beatów
Rozmawiać o wszystkim, rozmawiać o niczym
Czułość dawać wzajem, że drży kamienica
Ona musi natomiast znosić moje wady
A mam ich bez liku, bez żadnej przesady
Lecz potrafię kochać do słonej krwi, wiernie
Umrę gdy potrzeba, podstawię na ciernie
Cały pragnę, oddycham ptaszyno dla Ciebie
Oczy gwiazdy zamglone w czoła chmurnym żlebie
Kochanie dam za życie, życie za kochanie
Już nie chcę umierać, wolę ze światłem taniec
Ze światłem co promyk przyniosło nadziei
Teraz widzę już więcej nie czerni, lecz bieli
Ona tam wciąż czeka by chwycić ją mocno
I wspólnie oglądać świat przez jedno okno
Szyby czyste czy brudne, małe lub też duże
Światło tylko nasze, cała w nim się nurzasz
Patrzymy w kałuże, słońce głaszcze wodę
Promieniami dotyka, po burzy na zgodę
Zostało niespokojne odległe wspomnienie
Uleczone zranienie, zniszczone więzienie
Zerwane więzy zimne, złomki padłej kraty
Runęły mury, kokon pękł przed światem
Jestem wyzwolony, wzleciałem na chwilę
Znów kochania łaknę, przejdę każdą milę
Ona tam gdzieś czeka, pragnie by odnaleźć
Niech mnie tam poniosą przeznaczenia fale
Na pustym bezdrożu nie warto schnąć dalej

Byli?

Byli?


Gdzie byli ci co się kochali

Gdzie byli co się zabijali

Czy byli co się poznawali

Czy byli ci co rozstali

Czy byli co się oddalali

Czy byli ci co umierali

Czy byli ci co się rodzili

Gdzie oni się porozpływali 

Tam oni wszyscy właśnie byli

W tej jednej krótkiej właśnie chwili

Tej chwili pięknej byli właśnie

Zanim świadomość moja zgaśnie

Paradoks to jest jednocześnie

Ale widziałem wszystko w śnie

Wszechświat naturę swą objawił

I odcisk w duszy pozostawił

Posyłam dalej ten latawiec 

I świadomością swoją bawię

Bawię się świadomością waszą

Zanim nam wszystkim światło zgaszą

Pozytywnie

Kiedy zły los podstawi Ci nogę

Kiedy bezlitosne życie kopnie Cię w tyłek

Gdy okoliczności wdepną Cię w ziemię

A źli ludzie będą szydzić i wystawiać języki

I nie znajdzie się nikt by podać Ci rękę

Nie załamuj się i nie złorzecz

Pomyśl sobie, że upadłeś już tak nisko jak się da

Od tej chwili w Twoim życiu może już być tylko lepiej

Żyjesz, a więc wstań, otrzep się z brudu i ruszaj

Ruszaj przed siebie w stronę zachodzącego słońca

Bo ciągle możesz się podnosić i iść. Ciągle żyjesz!

Przed tobą cały wielki nieodkryty szlak!

Lekcja matmy

Lekcja Matmy

Na starcie mówię dwadzieścia dwa
Tam jesteś ty, tu jestem ja
I w dół odliczam: dwadzieścia jeden!
W wierszu ukryłem grzechów siedem
Pierwszy to pycha bo pewien byłem
Że mogę barwnym być motylem
Z kwiatka na kwiatek sobie latać
Zmartwieniom umknąć tego świata
Nie musisz głowy mieć ze złota
By wiedzieć, drugim jest głupota!
Nawet gdy pląsam tu radośnie
To zima musi przyjść po wiośnie
Za kołnierz dziarsko się chwyciłem
I stopę w bagno postawiłem
Tchórzostwo grzechem jest kolejnym
Bo rzeczywistość tkałem z wełny
Aby nie patrzeć prosto w lustro
Wtedy nie można przecież usnąć
Nie widzieć zmarszczek chcę na twarzy
Tylko na umór znowu marzyć
I zamiast spojrzeć w rzeczywistość
Zobaczyć chciałem w sumie wszystko
Ogarnąć świat umysłem cały
By ziarnkiem piasku stał się małym
Ukradłem z nieba święty ogień
Aby go podarować sobie
Pycha jest pierwszą niż upadek
Podłoga, stopa, głowa, zadek
Jeśli chcesz patrzeć dookoła
Jakoż ogarnąć teraz zdołasz
Gdzie jedno, drugie, trzecie, czwarte
Czy jawa prawdą jest, czy żartem
Gdy raz pofrunie myśl zbyt szybko
Da się pomylić goleń z łydką
I właśnie tak niepostrzeżenie
Wciągnąłem w swoje Cię marzenie
I to jest moim grzechem piątym,
Że teraz płyniesz w wodach mątnych
Ale czyż Cię nie ostrzegałem?
Tak przecież zaczął się wiersz cały
Dwadzieścia dwa, dwadzieścia dwa
Prawy to Ty, lewy to ja
Bo gdy wyciągam prawą rękę
Ty swoją lewą podajesz prędko
Ale ta lewa to twoja prawa
Na tym polega cała zabawa
Przed taflą srebrną znowu stawać
Własnym odbiciem się napawać
Zamiast próżności odpór dawać
Gdy z moją nie tak wszystko głową!
Wymyślić chciałem się na nowo
Ciebie do tego potrzebuję
(odbić w twych oczach co smakuje)
Choć żaden ze mnie dobry wujek
W gęste zapraszam Cię zarośla
A za drzewami łączka ośla!
To wszystko było onirycznie
I strumyk myśli w ziemi wyschnie
Co kryje się za tamtym liściem?
Motyl wyśniony zaraz wyśni!
To już kolejna iteracja
A to dopiero pierwsza stacja
Gdy raz postawię stopę, spadam
Kaskadą naprzód, wodospadem!
Grzmotem, brzęczącym słowem spadam
Kaskadą, za nią znów kaskada
Czy raz cię już nie ostrzegałem?
Tak właśnie czyta się wiersz ten cały!
Wymyślić pragnę świat na nowo!
A teraz trach o ścianę głową!
Ach! Bólu nie obiecywałem
Ale tak pisze się wiersz ten cały!
Czy teraz także ból ten czujesz?
Czy to pomoże, że żałuję?!
I że mnie tak jak Ciebie boli?
Trzeba smakować go powoli...
Gdy zamiast zauważyć Ciebie
Ciągle widziałem tylko siebie
Oto kolejna iteracja
A to dopiero druga stacja!
Lecz ile już tych grzechów było?
Najgorszy, że zabiłem miłość!
Zabiłem miłość wiele razy
W głupiej pogoni do ekstazy
I nie widziałem słonko Ciebie
Chociaż mieliśmy tylko siebie
Kolejna stacja odhaczona!
I miłość w kiblu znów spuszczona!
Prawdziwa była, nie zmyślona
Jeszcze przed Bogiem nie przyrzeczona
Ech, schodzić znowu wszystkie płoty!
Byliśmy jak bezdomne koty
Niczym dwie lewe rękawiczki
Jak ptak co ściga falę myśli
A jego także ściga fala
I się przelewa goryczy czara!
A imię jego Czterdzieści Cztery
Nie ze mną Adamie te bajery
Dawajcie żółte mi papiery!
Tylko nie każcie znów być szczerym
Co raz się stało, to się stało
Nie będzie drugi raz bolało
To właśnie dziś Ci obiecuję
Ale obietnic nie dotrzymuję
Zaś imię moje Dwadzieścia Dwa
Tu jesteś ty, naprzeciw ja...

Jucha

Jucha 


Wydarłaś mi serce, zżarłaś na śniadanie

Białymi ząbkami powoli przeżułaś

Otarłaś krew z brody, sos wyssany z tkanek

Mnie już nic nie boli, czy ty smak poczułaś?

Czy ci smakowało to mięsko surowe?

Na czerwono, białe wdzianko poplamiłaś?

Juchą jestem tylko na twoim ubraniu

Zimny, blady, martwy! Dobrze się bawiłaś?

Bezlitosny wampir, spity cudzym smutkiem

Zimowym miesiącem z cichym świstem latasz

A mnie już pożarłaś, już ci się znudziłem

Przed tobą kochanie cała reszta świata

Copy ENABLE FOR MOBILE TEMPLATE