Uwaga! Teraz wybuch, eksplozja co poczuje
Ją nawet Putin schowany w bunkrze ch*jek
Przed Wami nowy wiersz, on z wami będzie latać
Nad wciąż umęczonymi ziemiami tego świata
W najgłębsze wpadnie sztolnie, zapełni kopalnie
Gdzie ludziom zniewolonym kajdany zerwie czarne
Nie tylko te brzęczące, co z zimnej stali kute
Rozplącze niewidzialne, wiązane strachem, knutem
Kiedy smycz masz na szyi, inny w garści, kopie butem
Każdy je miał jak smycz kiedyś, kto dziś ma gdzie indziej
Na pręgieżu wśród wstydu długo wisieć mu przyjdzie
Połamiemy pałki i wyrzucimy baty, obalimy pomniki
Jak pisał Kaczmarski wyrwiemy z murów kraty
Wszyscy chcemy równości dla całego świata
Chcemy sprawiedliwości, nadzieji i miłości
Co zapisaną krwią w żyłach wszyscy mamy
A powtórzoną potem z wierszykiem naszej mamy
Naszej ojczyzny, wolności nigdy nie sprzedamy
Przyjaciół nie zdradzimy i bliskich obronimy
Kto się z kim obraca, gdzie jest i gdzie go nie ma
Toż to kurwa lep najstarszy, to jedna wielka ściema
Pytanie, znasz mordeczki już sławne, popularne?
No-life'y wy na wejściu przejebaną macie karmę
A słonko co w sreberku, miętolisz wciąż niedbale
Ono gorsze bywa w proszku a lepsze w krysztale
Czy bawisz się mała w miejscówkach co na propsie?
Gdzie każdy kolo wporzo i grubą kreskę kopsnie
Zaś jeśli masz niewiasto, miłą buzię, słodką dupę
Z przedawkowania mefy na parkiecie padniesz trupem
Wszyscy w koło cię częstują, osobowość twoją cenią
Jesteś spluwaczką tylko i szmatką do pieprzenia
A oprócz przyjemności co skrywasz dla kutasa
Ładna sucz gwarantuje, że cała męska rasa
Będzie zazdrościć, patrzeć a twój to wielki macho
Chcesz być statusu oznaką, logiem, koniem, daczą
Albo kurewsko szybkim i drogim samochodem
Którym debil nafurany zrobi sobie i innym szkodę
A ja nad oceanem wciąż wolę patrzeć w fale
W pierzaste chmur obłoki i w morze co wytrwale
Buduje z piasków wydmy, skał fiordy i załomy
Na plaży w mewim śpiewie czuję się jak w domu
I nie tam a tutaj, wolę popatrzeć w gwiazdy
Nie wierzę w horoskopy, lecz wiem że od eonów
To gwiazdy dostarczały ciałom naszym atomów
Jeśli przyjdziesz sprawdzę gdzie miedź, żelazo, nikiel
Aż cisza nad morzem wypełni się okrzykiem
Chciałbym się kochać kiedyś na samym szczycie góry
I tam bym literalnie zabrał Cię nad chmury
Bo jedno może wygrać z bezsensem, starością
Tak to banalne, proste, nazywa się miłością
I chuj mnie obchodzi, czy bardzo kochasz Boga
Czy wolisz sąsiadkę z dołu, co męża nieboga
Straciła gdzieś rok temu w wypadku koparki
Czy koleżankę z góry, czy kolegę z ławki
Nieważne hetero, homo, z innymi przyprawami
Tylko gdy się kochamy, nie jesteśmy tu sami
Nie jesteśmy samotni a może jest ktoś jeszcze
Jeśli ja byłbym bogiem, miłością bym się pieścił
Pił miłość jak szampana, od rana do wieczora
Gdy nawet w mieście blasku do snu kłaść się pora
Dzieci
Dzieci rodzą się z miłości, albo tak się nam wmawiało
Nawet gdy nie przy poczęciu miłości nic tu nie brakowało
Nikt tego nie pamięta lecz to większość kształtowało
O woni matki włosów gdy spać was kołysała
Jej ramię co je trudy życia nie raz już przeorały
Szept cichutki lecz tak mocny że aż wibrowały kości
Z najszczerszym zapewnieniem najgłębszej miłości
Wraz z latami dostrzegałeś różne złe okoliczności
I wszystko świat splugawił, nie zabił on miłości
Pamiętać też o ojcach kochanych wszystkich naszych
Gdy marszcząc z gniewu brwi ze spodni brali pasy
I kiedy szli tak ciężko, slalomem po pół flaszki
Jezu ratunku każdy myślał, nie będzie kurwa łaski
Na pręgach się kończyło, to pasek był nie młotek
Zbrodnia, gniew, kara instant, tatuś miał ochotę
Kiedy rozum śpi, z kontów pełzną wprost koszmary
Niestety tej sentencji nie pojmował żaden stary
Oduczyć cię od złego, biciem pozbawić tego,
Byś tam gdzie on nie trafił, nie chodził do roboty
Z wypłaty nie miał gówna, chciał wybić te głupoty
Napierdalanie pachem to jedyne co on znał,
I taką właśnie lekcję twój dziadek ojcu dał
A Matka twa umiała raz utulić raz narzekać
I zawsze Cię ochronić, namówić byś uciekał
Obiady gotowała, sprzątała, żyła w matni
Plecaczek pakowała, zadania też sprawdzała
I buziak ten ostatni w czółko mam posyłała
Jeśli jest w górze medal, co Chrystus sam przyznaje
Takim królowym domów cichutkim już rozdaje
Jeśli już o miłości, prócz ojca oraz matki
I oczywiście kobiet, na koniec, na ostatki
Niech idą przyjaciele, co miałem mało, wiele
Choć wiele zawsze mało, lecz gdyby tak się stało
To wierzę bardzo szczerze, nim nie nastanie wierzę
Nie cofnę się, że stanę po drodze ostrzu noża
Na ścieżce kuli, wskoczę w ryczący blaskiem pożar
Oddechem włoski skręca, iskrami twarz nabija
Lecz nie ma co żałować tego szpetnego ryja
Przyjaciół za ro ma się, by za kogoś umierać
Rodziców i partnerki tym bardziej po to teraz
I jeszcze na ostatek, choć mógł być pierwszy, leci
Najbardziej po to wszystko to mamy swoje dzieci
Następne pokolenie, co przejmie po nas ziemię
Ten śmietnik, syf, skażenie, własne samozniszczenie
Naiwnie tak myślimy, że my nie popełnimy
Tych błędów naszych starych, błagamy i ofiary
Czynimy wielkie aby się tylko nie powtórzyć
A później gdzieś wychodzi, że po kolejnej burzy
Tam maluch w koncie płacze, bo tata z mamą skacze
Wydrapać sobie oczy, dzieciak więc łóżko moczy
A potem gdzieś nad ranem wpierdol za to dostanie
Bo właśnie było prane, suszone i składane
Mamusię plecy bolą gdy kumple znów pierdolą
Z tatą przy szóstym piwie, że legia gra tchórzliwie
A ten się wyluzować musi bo znów w robocie
Go opierdolił majster, że źle farba na płocie
No dobra, dziś do piwa będzie zielone, lustra
Co to jest za różnica, znów dzieciak zamiast usnąć
I w ukochaną lalkę, kolejny raz się wtula,
Ale to nie od sików, od łez mokra koszula
I mokre materace, kanapa i dywany
Sąsiadom z łez zacieki ciągle pierdolą ściany
Popłyną potokami w rynsztoków kratki brudne
Co z wody tej wyrośnie nie kwitnie ci w południe
A z wrzasków, krzyków wszystkich, kto talent ma niemały
Symfonię skomponuje operę lub wiersz biały
Sąsiadka z naprzeciwka zmarła bo była gruba
Myślałem, że bez dźwigu jej wynieść się nie uda
A sąsiad co był wierny, choć ciągle był rumakiem
Może gdzieś se poszaleć i prawo jego takie
Syna drugiej spotkałem w pobliskim w psychiatryku
On jest zwyczajnie chory, ja za to na odwyku
Głowę ma strasznie dużą, lecz myśli sie nie mieszczą
Ciekawe co by było, gdybym mu sypnął kreską
Ja tam trafiłem także, po skandalu stulecia
Gdy goły w szkle zbitym latałem,
płosząc okoliczne ptactwo i dzieci
Poznałem też kolesia, co matce urżnął głowę
Z młodszym bratem schowali głowę w szafie,
Ja mniemam zwycięskie trofeum sportowe
Nie poszedł za to nigdy siedzieć
Ale w szpitalach był pół życia,
Brat się wykręcił poprawczakiem
Ale ucieczki i tak nie ma od przeżycia
Co sobie myślał ich dzielny ojciec,
Kiedy wezwali go z misji wojskowej?
Nie wiem kim był tam, bronił, atakował?
Może już zabił z tuzin albo połowę?
To wszystko są historie
Choć może w waszych domach odwrotnie życie było
A może to pisanie wszystko popierdoliło