Friday, November 18, 2016

Bajka na dobranoc



 Elileaa, odkąd sięgała pamięcią, znała tylko słodycz. Słodycz i szczęście. Mieszkała w zamku, ukrytym wysoko w cukrowych chmurach i stamtąd często spoglądała na swą krainę. Krainę z bitej śmietany i lodów waniliowych, którą gęsto przecinały rzeki płynącego leniwie i spokojnie karmelu. Kraina zwała się Ellą, zaś jej władczyni zastanawiała się czasem, choć nigdy zbyt głęboko, czy kraj wiązł swe imię od jej miana, czy też może było zupełnie na odwrót. Każdego ranka Elileaa brała kąpiel w słodkim mleku, wdziewała suknię z cukrowej waty i koronę z mlecznej czekolady, po czym zasiadała na tronie, udzielając audiencji ciastowemu ludowi. Sprawy jej poddanych, uczynionych z najsłodszego marcepanu, mogłyby wydać się komu błahe, jednak nie królowej. Pomagała więc dzielnie, gdy który zgubił cukrowy guzik, marcepanową czapę, bądź co gorsza wpadł do mleka i całkiem rozmiękł. Chwytała wtedy w dłoń lukrową, czarodziejską różdżkę, przypominającą nieco lizak i w mig naprawiała szkody. Guzik wnet znajdował się na miejscu, nowa, jeszcze piękniejsza i bardziej ozdobna czapa wprost z pieca lądowała na marcepanowej głowie a motyle, pazie królowej, na jej wezwanie nadlatywały nad mokrego nieszczęśnika i osuszały go trzepotem tysięcy kolorowych skrzydełek. Zdarzało się czasem i tak, że poddani, pełni przerażenia wbiegali po prowadzących do zamku, odlanych z cukru, pudrowanych schodach, prosząc o ratunek dla kompana, który ugrzązł w gęstym słodkim karmelu. Wtedy Elileaa wstawała dostojnie z lukrowanego tronu i wyruszała na pomoc. Zawsze i wszystkich wybawiała z kłopotów, wszystkich ratowała z potrzasku. Ciastowy lud kochał i wielbił swą królową a ona odwzajemniała się tym samym marcepanowym poddanym. Choć każdego mogłaby zmieścić na dłoni, albo też rozdeptać jednym nieuważnym stąpnięciem, nikt się władczyni nie obawiał. W krainie Elileii nie istniał głód, wszak lodów, cukru i bitej śmietany było pod dostatkiem. Nie zdarzały się tu wojny ani zarazy a smutek nie trwał nigdy dłużej, niż droga słońca, o którym marcepanowi mędrcy mawiali, iż jest to duża, słodka brzoskwinia ze wschodu na zachód. 
 Jenak pewnego dnia, dnia w którym słońce wzeszło czerwone niby wiśnia a poranne mleko miast słodkim, wydawało się skwaśniałym Ellę nawiedził straszliwy kataklizm, nazwany później Najazdem Głodnych Myszy. Nikt, nawet najmędrsi z mądrych, nie wiedział, skąd i w jaki sposób myszy dostały się do królestwa. Jedno wszak nie ulegało żadnej wątpliwości - myszy chciały jeść. Tego ranka, zgromadzony w sali tronowej ciastowy lud był strwożony i niespokojny. Królowa poznała to od razu. Nikt nie wznosił pełnych uwielbienia okrzyków na jej widok, bo też nikt nie zauważył jej nadejścia. Wszyscy zbyt byli zajęci  wymianą przerażonych szeptów, spojrzeń i trwożnymi rozmowami.
- Co się dzieje, moi mali, czego się lękacie? - chciała wiedzieć królowa. Ale nim padły pierwsze odpowiedzi, sama zaczęła dostrzegać, że niektórym brakuje wypiekanej ręki, innym nogi, na wszystkich zaś widać brzydkie ślady zębów.
- Myszy królowo, myszy, głodne myszy - po sali poniósł się nerwowy szmer.
Jeden z poddanych, ze świeżym śladem ukąszenia na ciastowym kubraku, najwyraźniej najodważniejszy ze wszystkich, wystąpił, przyklęknął i rzekł - Są ich setki, pani, znaczy się myszy. Nie wiemy, czemu, ani jak tu się wdarły, ale ich zęby są ostre a apetyt nienasycony. Przegryzają się przez najgrubsze nawet lodowe ściany i nikomu nie darują. Gdybym nie biegał dość szybko, nie stał bym tu przed tobą. Ratuj nas!
- Ratuj nas, królowo, ratuj! - dobiegły błagalne okrzyki z sali.
Elileaa szybko zamachała lukrową laską, wypowiadając tajemne słowa. Jej poddani zapadli w sen, a ich rany zaczęło zarastać świeże ciasto. Jednego luda nie objęła wszakże jeszcze urokiem. Ten co przemawiał pierwszy, klęczał ciągle przed tronem, nerwowo pocierając miejsce ugryzienia.
- Dokąd? - spytała krótko władczyni.
- Na wschód, królowo, na wschód. Stamtąd idą. Słońce ciągle jeszcze wspina się po nieboskłonie. Ruszaj w słoneczną stronę a na pewno ich znajdziesz.
- Jak się zwiesz, mój mały bohaterze? - Spytała, dziwiąc się, że widzi go pierwszy raz.
- Słodziak, z lodowych wzgórz, o pani - odpowiedział, brązowiejąc nieco mocniej. Elileaa wiedziała, że dowodzi to zmieszania. Chuchnęła zatem na malucha ciepłym oddechem, a jego  marcepanowe powieki zaraz opadły na czekoladowe oczy.
- Śpij i ty... Nie lękaj się niczego. - To powiedziawszy, rozłożyła delikatne, niemal przezroczyste skrzydełka i sfrunęła z balustrady pałacu, kierując się w stronę przeciwną niż ta, gdzie jej cień kładł się na obłoki.
 W czasie krótszym niż zajmie wam wypowiedzenie sto razy stół z powyłamywanymi nogami, królowa była już na miejscu. Nawet z wysokości cukrowych chmur zniszczenie wydawało się okropne. Waniliowe szczyty leżały poobalane, tamując płynący karmel tak, że tworzył bulgoczące, brązowe jeziora. Z osady, którą widziała pod sobą, nie ostał się ani jeden dom a śmietankową ziemię wszędzie zaścielały okruszki marcepanu. Na białym tle, nie sposób było ich nie zauważyć. Podobnie jak stada okropnych, szarych myszy, idących zwartymi kolumnami na zachód. Elileaa spadła z góry niby jastrząb, przecinając im drogę i lądując po kostki w bitej śmietanie. Choć szarobure i włochate myszy wydały jej się najokropniejszą, najobrzydliwszą i najbardziej przerażającą rzeczą na ziemi (niektórym z pysków ciągle sypały się okruszki marcepanu!) dzielnie zagrodziła im drogę.
- Czego szukacie w tej spokojnej krainie i dlaczego niepokoicie mych poddanych, szubrawcy! - Krzyknęła dzielnie, mając nadzieję, że najeźdźcy nie zauważą drżącego i łamiącego się nieco głosu.
Korowód myszy zatrzymał się, wgapiając w królową ślepia jak paciorki. Wtem ze zbitej masy wystąpił jeden, największy, paskudny mysz. Na miejscu prawego oka nosił ropiejącą, różową szramę, zapewne pamiątkę z bitki ze szczurem, a może nawet z kotem.
- Na twojej ziemi, o wyniosła, szukamy strawy, poddanych zaś niepokoimy odwiecznym prawem silniejszego! - zapiszczał złowrogo, wlepiając w nią jedyne, czarne oko. - Jestem Serogryz, w swym mysim życiu niejedną stoczyłem walkę i nie boję się byle dziewki, nawet takiej w koronie!
- Milcz! - krzyknęła królowa, której nikt jeszcze nie potraktował równie impertynencko.
- Jam nie twoim jest poddanym i nie mnie słuchać twych rozkazów, wróżko! - ostatnie słowo wykrzyczał niezwykle obraźliwie. Choć nie zdradzał tego akcent, ni intonacja, czuła, że było ono ciężkie od obelgi jak kamień.
- Szukacie zatem szczęścia i strawy? - spytała Elileaa mysi lud, ignorując przywódcę. Odpowiedziały jej potakujące piski. - Chociaż nie możecie tu mieszkać, nie wasze to bowiem miejsce, dostaniecie i jedno i drugie. Daruję też wam wszystkie popełnione tu zbrodnie. Mam tylko jeden warunek, natychmiast wrócicie skądeś-cie przyszli!
- Nie chcemy w darze tego, co już sami wzięliśmy! - odburknął jednooki mysz. - Nie chcemy, weźmiemy sami! - odpowiedziały zgodne piski.
- Ja tutaj władam i jestem jak wiecie wróżką. Mogę was wygubić, mogę też obdarować, wasz wybór! - Na dowód tego zamachała różdżką i z nieba, przed myszami, spadło ogromne, marcepanowe ciasto. - To więcej niż możecie zjeść, tylko sobie idźcie!
- Marcepan, błeee - szmer przeszedł przez szaro-bury tłum.
- Nie lubicie marcepanu? Czemu zatem zjadacie mych niewinnych poddanych? Nie wolicie śmietany i wanilii, których tu pod dostatkiem?
- Śmietana i wanilia nie uciekają przed naszymi zębami! - złowrogo zawarczał jednooki mysz - Ty też niebawem będziesz uciekać! - Wtedy, niby na rozkaz, włochaty, szary strumień myszy runął na wróżkę! Królowa, wrzeszcząc z przerażenia zamachała skrzydłami i uniosła się w górę, rozpaczliwie strząsając myszy ze stóp i kostek. Z dołu dobiegł ją szyderczy pisk tysięcy mysich gardeł. Uciekła do zamku, łykając po raz pierwszy w życiu słone łzy. 
 Królowej nie dane było jednak zaznać ukojenia. Wracając, dojrzała na schodach kolejną mysią kolumnę, wdzierającą się do pałacu! W środku zaś znaleźli schronienie wszyscy jej poddani! Podczas gdy ona zajmowała się paktami z jedną armią, druga ominęła ją bokiem i nadeszła nieoczekiwanie! Jednym krótkim ruchem różdżki zwaliła ażurowe, cukrowe, pełne myszy schody a wiatr uniósł słodkie tumany lukru. Z wybijającym wściekły rytm przerażenia sercem wylądowała w środku. O dziwo wszyscy smacznie spali, tak jak ich zostawiła. Wszyscy, z wyjątkiem Słodziaka. Biedak leżał na samej krawędzi obalonych schodów, tym razem cały poznaczony ugryzieniami. Spod ukąszeń ledwo było go widać! Gdy delikatnie złożyła go w dłoni,  z wysiłkiem przemówił.
- Coś mnie zbudziło o pani, coś jakby twój krzyk - wyszeptał. - Wtedy to wpierw usłyszałem a potem zobaczyłem te okropne hordy, wdzierające się na górę. Chciałem podnieść innych ale Twe czary są mocne, królowo i wszyscy spali jak kamień. Próbowałem więc zatrzymać myszy, tak długo jak mogłem. Te schody są wąskie, zbudowane dla nas małych raczej, niż dla Ciebie i całe mogłem zagrodzić... Ale Ty wróciłaś... Jesteśmy uratowani... - To ostatnie wyjęczał tak cicho, że Elileaa bardziej się domyśliła, niż usłyszała słowa. Spojrzała w nieruchome, czekoladowe oczy, zastygłe w wyrazie szczęścia i uwielbienia i od razu wiedziała, że to były jego ostatnie słowa. Wtedy właśnie zrozumiała, czym jest śmierć. Pojęła też, że nic, nawet najpotężniejsze czary, nie może śmierci odwrócić. Choćby ulepiła tysiąc kolejnych ludków, żaden z nich nie będzie tym, co umarł. Teraz wiedziała, czemu myszy nie przyjęły jej hojnej oferty i nie odeszły. Nie chodziło im o to, by same były szczęśliwe, ale o to żeby innym ponieść rozpacz, podzielić się z nimi własnym cierpieniem, by inni mieli gorzej. Zaskandowała zaklęcie, tym razem nie roniąc jednej nawet łzy. Na całą krainę zaczął padać deszcz. Nie był to jednak deszcz zwykły. Jak do niedawna wszystko tutaj, deszcz był słodki... Słodki śmiertelną słodyczą. Z cukrowych chmur ciężkimi kroplami kapał karmel, gorący niby prosto z patelni czy pieca. Królowa, choć wiedziała, że to niemożliwe, że to jedynie złudzenie, słyszała z dołu rozpaczliwe mysie piski.

Trochę później przywołała miękką chmurę, ułożyła na niej swych uleczonych, śpiących poddanych i delikatnie opuściła ich w dół. Schodów nigdy nie odbudowała...

Do tej pory pośród mlecznych równin Elli można spotkać nieduże, brązowe pagórki, czasem samotne, czasem w skupiskach, tworzących coś na kształt lasu. Ciastowy lud powiada, że to zastygłe w agonii, zalane karmelem zdradzieckie myszy. Możecie im wierzyć lub nie, o ile oczywiście rozumiecie mowę marcepanowych ludków, chcecie i potraficie ich słuchać.

Tuesday, November 15, 2016

Problem Islamu


Zamierzam skłonić Was do myślenia, stawiając proste pytanie - jak sobie poradzić z problemem Islamu?

Słyszymy że islamizacji europy/świata należy się przeciwstawić. Tylko jak? Polska może odpowiedzieć bardzo prosto - nie wpuszczać muzułmanów do naszego pięknego kraju i nie jest to wcale odpowiedź zła. Po co importować sobie problem, którego nie mamy? Dopóki pod naszymi granicami nie stoją przeważające islamskie siły, to dobre rozwiązanie. Ale rozwiązanie wyłącznie lokalne. Nie jest to jednak metoda skuteczna dla całego kontynentu ani tym bardziej świata, ponieważ muzułmanie już tam są. Więc co? Zdelegalizowanie islamu, zamykanie radykałów do więzień za głoszone poglądy? Deportacje niepokornych? A co z państwami islamskimi? Czy należy je odciąć kordonem a jak się będą "wychylały" bombardować?

Islam jest ideologią, a ideologii nie da się, po prostu nie da się zwalczyć siłą. Historia podaje na to masę przykładów, pozwólcie, że przytoczę kilka:

  • Rzymianie posiadali niezwyciężone legiony, potężny aparat administracyjny i wielkie pieniądze. Próbowali przy ich pomocy, stosując niezwykle brutalne i drastyczne metody zwalczyć chrześcijaństwo. Pięć wieków później rzymski cesarz przyjął chrzest a chrześcijaństwo stało się religią państwową.
  • Ludwik XVI miał najsilniejszą w europie armię i najsprawniejszą administrację a skończył na gilotynie.
  • Car Mikołaj posiadał potężne wojsko i najdoskonalszą wówczas policję polityczną, która aktywnie zwalczała dysydentów, stosując drakońskie środki. Skończył rozstrzelany przez komunistyczny pluton egzekucyjny.
  • Komuniści, sami posiadający prężną, quasi-religijną ideologię i najbardziej rozwinięty na świecie aparat przymusu oraz kontroli obywateli utracili władzę a cały system posypał się jak domek z kart. Oczywiście do jego upadku przyczyniła się klęska gospodarcza, ale również, a może nawet przede wszystkim klęska ideologiczna. Czyż Korea Północna nie jest wielokroć biedniejsza od PRL-u a komunizm trzyma się tam wyśmienicie?
Powtórzę zatem raz jeszcze - ideologii nie da się stłamsić przymusem. Wręcz przeciwnie, poddawanie ideologi opresji to jak podlewanie ogniska benzyną - roznieca żar jeszcze bardziej.




Co nam zatem pozostało? Ostateczne rozwiązanie "kwestii muzułmańskiej"? Cóż, osiągnęliśmy już taki poziom techniczny, że jest to niestety możliwe. Udowodnili to Hitler i Stalin a przecież nasze, współczesne metody są po stokroć doskonalsze. Pamiętajcie, tutaj nie możemy pozwolić sobie na żadne półśrodki. Nie będę nawet pisał, co myślę o ludziach proponujących lub popierających takie rozwiązanie.

Obawiam się, że nawet masowe deportacje wszystkich muzułmanów z krajów zachodnich nic by nie dały. Muzułmanie zaczęliby się przed czymś takim bronić (i mieliby do tego pełne prawo, łącznie z prawem moralnym), doszłoby do walk na ulicach zachodnich miast, kraje muzułmańskie być może odpowiedziałyby zachodowi wojną a nawet jeśli nie, to dziesiątki milionów obywateli tych krajów ruszyłoby na własną rękę pomagać braciom w wierze. Deportacja nastręcza też kolejny problem - jak rozpoznać muzułmanina? Po kolorze skóry, nazwisku, brodzie? Przecież niektórzy muzułmanie są biali, o europejskich nazwiskach, a brody można zgolić. Reasumując - postępując w sposób czysto konfrontacyjny, doprowadzimy do długiej i trudnej wojny, która pochłonie dziesiątki albo nawet setki milionów ofiar, głównie po tamtej stronie (świat zachodni ma w końcu ogromną przewagę militarną) ale po naszej też. Mi takie rozwiązanie nie odpowiada z przyczyn moralnych, nie chciałbym aby w imieniu moim i mojego bezpieczeństwa doszło kiedykolwiek do tak okropnych zbrodni, wiem jednak, że niektórych taki argument nie przekona ponieważ są zaślepieni nienawiścią i nie widzą w muzułmanach ludzi. Tym własnie polecam rozważenie, z pobudek czysto egoistycznych, czy naprawdę w takiej wojnie chcą wziąć udział i czy będzie to w ich interesie.




Co nam zatem pozostało? Ideologię może definitywnie pokonać tylko inna ideologia i inny system wartości a kulturę może zwalczyć wyłącznie inna kultura. Na tym polu zachód ma wiele atutów. Jest po prostu niezwykle atrakcyjny. Powszechny dobrobyt, wolność osobista, swoboda obyczajowa, poszanowanie prywatności i indywidualnych dążeń jednostki są pożądane prawie wszędzie na świecie. Jeszcze większy sukces odnosi nasza kultura, zwłaszcza popularna. Mogę się założyć, że więcej muzułmanów wie kim jest Brad Pitt czy Madonna niż kim był Ajatollah Chomeini. Więcej potrafi zanucić piosenki Katy Perry niż wyrecytować wersety Koranu. Nawet jeśli poznają wyłącznie kulturę popularną, to po niej, po pewnym czasie zawsze przychodzą zmiany społeczne i obyczajowe. Jeśli nie wierzycie, to uświadomcie sobie, że w Polsce jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie obchodził walentynek a parada równości na początku lat 90 byłaby nie do pomyślenia (tzn. nikomu nawet nie przyszłoby do głowy ją organizować). Jestem przekonany, że radykalny islam zaczął przegrywać wojnę o "rząd dusz" z zachodem już dawno temu. Nawet w tak ortodoksyjnych krajach jak Arabia Saudyjska wspomina się na temat równouprawnienia kobiet a ostatnio w bardzo ograniczonej formie dopuszczono je w Iranie do wyborów! Dla radykalnego islamu taka westernizacja i "rozmiękczenie" to największe zagrożenie. Myślę, że widział je Osama Bin Laden i to owo zagrożenie było bezpośrednią przyczyną zamachów z 11 września. Z jednej strony był to sygnał do wszystkich zwolenników i radykałów "patrzcie jesteśmy silni, przyłączcie się do nas" ale z drugiej, przede wszystkim, zamach miał wywołać gwałtowną odpowiedź zachodu połączoną z falą nienawiści do muzułmanów i na trwałe wbić klin pomiędzy te dwie kultury. Wszystko wskazuje na to, że cel ten udało się osiągnąć. Liczba radykalnych islamistów i terrorystów rośnie z każdym rokiem. Rośnie też niechęć i nienawiść do muzułmanów na zachodzie. Jednym słowem obie strony radykalizują się coraz bardziej a przepaść pomiędzy kulturami jest wielka jak nigdy.




Zastanówcie się proszę, czemu radykalni islamiści tak chętnie zdradzają Wam swoje plany i opowiadają jak Was zmuszą do przejścia na islam, albo zabiją. Przecież zdradzają własne zamiary przeciwnikowi! Czemu terroryści dokonują zamachów w państwach zachodnich, czemu umieszczają filmiki z egzekucji w internecie, mówiąc do Was (tak, do Was, nie do swoich, używają bowiem języka angielskiego albo rosyjskiego) z taką wyższością i pogardą? Przecież nie po to, żeby Was nawrócić bądź przestraszyć. Odpowiedź jest prosta - zależy im na wywołaniu Waszej nienawiści. Myślę, że Bin Laden w zaświatach zaciera ręce z radości. Nienawiść zachodu i różne ekstremalne działania powiększają z kolei nienawiść świata muzułmańskiego. Spirala nienawiści się kręci, rozziew między kulturami rośnie a radykałowie i terroryści promienieją ze szczęścia i zyskują na znaczeniu.




George II Bush i Barrack Obama jak mantrę powtarzają, że islam to religia pokoju a oni prowadzą wojnę z terroryzmem a nie z muzułmanami. Czy myślicie, że prezydenci nie mają dostępu do informacji na temat islamu? Czy wierzycie, że wielkie agencje wywiadowcze i doradcy z profesorskimi tytułami kształtujący politykę światową wiedzą mniej niż Wy i dlatego politycy wygadują takie bzdury? A może myślicie, że to zimna kalkulacja polityczna i walka o głosy muzułmańskiego elektoratu? Może w Europie to by miało jakiś sens, ale czy ma w USA, gdzie muzułmanie stanowią 1%? Prezydent wypowiadając się w ten sposób o wiele więcej traci poparcia wśród radykalnie nastawionych i żądnych odwetu Amerykanów niż może zyskać wśród muzułmańskiej mniejszości. Wbrew zaś sondażom politycy zaś działają bardzo rzadko (zwłaszcza jeśli chodzi o słowa, które nic nie kosztują) musi być zatem naprawdę ważki powód takiego postępowania. Tezy, czasem przesadnie pojednawcze i wyważone wypowiadane są po to, aby ową samo-nakręcającą się spiralę nienawiści zatrzymać, bowiem służy ona wyłącznie radykałom i terrorystom. Oczywiście polityk nie powie tego tak otwartym tekstem bo polityka polega na tym aby przedstawiać ludziom rzeczywistość nie tak jak ona naprawdę wygląda, ale w sposób który najefektywniej prowadzi do zamierzonego celu. Dlatego słyszycie o religii pokoju, tolerancji, pomocy i przyjaźni. W gruncie rzeczy nasi przywódcy postępują obecnie sensownie i racjonalnie.





Nie twierdzę, że świat zachodu nie popełnił wielu błędów w przeszłości. Niepotrzebnie przyjmowano do Europy tylu imigrantów a już na pewno błędem było stworzenie muzułmańskich gett na zachodzie, które w dużej mierze wykreował nadmiernie rozbuchany socjal. Nierozsądnie było instalować państwo Izrael w Palestynie, zdecydowanie lepiej było choćby oddać Żydom kawałek Niemiec. Błędem wreszcie było wykorzystywanie islamskich radykałów jako oręża w zimnej wojnie pomiędzy mocarstwami, okazali się bowiem bronią obosieczną. Ale to wszystko już się wydarzyło i mamy teraz sytuację taką jaką mamy. W obecnych warunkach nasi politycy zachowują się rozsądnie. Prowadzą wojnę z terrorystami, ponieważ terrorystów nie da się już pokonać ideologicznie a poza tym stanowią ogromne zagrożenie i trzeba ich zabić a jednocześnie starają się jak mogą aby nie występować przeciwko przeciętnym muzułmanom, po to by nie przysparzać radykałom zwolenników. Radykalnych islamistów celowo nazywa się terrorystami, nie muzułmanami, często nawet pomija się ich przynależność religijną, jeśli to tylko możliwe, po to aby muzułmanie się z nimi nie utożsamiali a świat zachodni nie znienawidził islamu, bowiem to jedyny sposób aby pokonać tą hydrę o wielu łbach.

Muammar Kadafi powiedział kiedyś że islam podbije Europę bez jednego wystrzału, dzięki łonom arabskich kobiet, ale do niedawna zanosiło się na to, że to zachód "podbije" świat muzułmański dzięki Hollywood, MTV, Facebookowi, Coca-Coli, kostiumowi bikini i prezerwatywom. Ciągle jest to możliwe, trzeba jedynie wyrzec się nienawiści. Pamiętajcie, że porzucenie nienawiści nie jest wcale jednoznaczne z uległością i podporządkowaniem.

Globalne ocieplenie okiem sceptyka



Mam poglądy konserwatywno - liberalne, uważam się też za patriotę. Siłą rzeczy idea globalnego ocieplenia nie jest mi zbyt bliska. Wielokrotnie słyszałem, że to "globalna ściema" w co łatwo było mi uwierzyć, bo pasuje to do mojego światopoglądu. Z drugiej strony jestem racjonalistą i sceptykiem, którego zawsze interesowały mechanizmy (fizyczne, biologiczne, społeczne i polityczne) rządzące światem, osobą starającą się nie przyjmować niczego na wiarę. Racjonalizm właśnie każe mi ufać nauce, bo choć ta czasem się myli i można jej wynikami manipulować, to jest niewątpliwie najdoskonalszą metodą docierania do prawdy, wymyśloną przez człowieka. Postanowiłem zatem sprawdzić co na temat globalnego ocieplenia naprawdę mówią badania, aby dowiedzieć się kto próbuje robić mnie w przysłowiowego "wała". Poniżej dzielę się efektami tej analizy. 
Najpierw niepodważalne fakty (a gentlemani jak wiemy z faktami nie dyskutują):

1. Spalając paliwa kopalne i wycinając lasy człowiek produkuje dwutlenek węgla.
2. Stężenie CO2 w powietrzu znacząco rośnie, w skali bez precedensu w ciągu ostatnich kilkuset tysięcy lat (badanie rdzeni z lodowców na Antarktydzie daje dokładne, bezpośrednie wyniki składu atmosfery w przeszłości, bez żadnej granicy błędu).
3. Dwutlenek węgla jest gazem cieplarnianym. Jest przezroczysty, zatem przepuszcza promieniowanie w paśmie widzialnym (czyli ciepło ze Słońca) a zatrzymuje w paśmie podczerwonym, a zatem takim w jakim ciepło wypromieniowuje Ziemia. Te właściwości CO2 może sprawdzić w laboratorium każdy student fizyki. Wynika stąd prosta zależność, że więcej dwutlenku węgla w atmosferze oznacza wyższą temperaturę planety.
4. Bezpośrednie pomiary temperatury na świecie, prowadzone od ponad stu lat pokazują niezbicie, że temperatura ta rośnie. Nawet jeśli kwestionujemy pomiary pośrednie dla czasów wcześniejszych niż XX wiek, to bezpośrednich zakwestionować nie sposób.




Pora na wnioski:
Wniosek A - Wzrost ilości dwutlenku węgla w atmosferze spowodowany jest działalnością człowieka. Już sama zasada brzytwy Ockhama każe odrzucić inne możliwe wytłumaczenia, ale na antropogeniczność nadmiarowego CO2 są jeszcze dowody pośrednie takie jak choćby skład izotopowy węgla w atmosferycznym CO2.
Wniosek B - Wzrost stężenia CO2 powoduje wzrost temperatury. Żaden alternatywny czynnik nie tłumaczy, co dzieje się z ciepłem zatrzymywanym na ziemi przez ten gaz. Dwutlenek węgla, czy też szerzej gazy szklarniowe, najlepiej również pasuje do sposobu w jaki ziemia się nagrzewa (temperatura bardziej wzrosła w nocy niż w dzień a górne warstwy atmosfery się ochłodziły).
Wniosek C - Z wniosków A i B wynika, że za wzrost temperatury na świecie odpowiada człowiek.




A teraz garść realnych wątpliwości (o nich gentlemanom dyskutować już wolno).
1. Atmosfera to układ złożony. Wymiana ciepła nie zachodzi wyłącznie za pomocą promieniowania ale również konwekcji (mieszania). Wpływ na wartość wymuszenia radiacyjnego (czyli w uproszczeniu ilość dodatkowego ciepła otrzymywanego przez ziemię) ma więc nie tylko skład ale również budowa atmosfery. Sprawia to, że nie sposób wyliczyć tej wartości z dokładnością do 100%. Rozbieżność jest jednak niewielka, zatem rzeczywiste wymuszanie może różnić się od podawanego tylko o ułamek wartości i to w obie strony. Dokładność schematów budowy atmosfery cały czas rośnie.
2. Precyzyjnymi pomiarami temperatury dysponujemy tylko za pewien okres, co obniża dokładność budowanych modeli klimatycznych. Niepewność zmniejsza się wprowadzając dla okresów wcześniejszych niż wiek XX nieprecyzyjne pomiary pośrednie.
3. Choć bezpośrednie pomiary światowej temperatury są dokładne, nie wiemy ze 100% pewnością jak zmieniłaby się ona, gdyby nie obecność nadmiarowego CO2. Znamy inne procesy wpływające na klimat i wprowadzamy je do wzorów aby wyizolować wpływ efektu cieplarnianego, jednak wyniki siłą rzeczy nie są idealnie precyzyjne.
4. Nie jesteśmy pewni, czy poznaliśmy wszystkie inne elementy wpływające na klimat wspólnie z antropogenicznym CO2. Nic istotnego nie zostało jednak niemal na pewno przeoczone a lista czynników, a więc i dokładność modeli klimatycznych stale rośnie (również dzięki badaczom - sceptykom).
5. Elementów wpływających na klimat jest dużo i dodatkowo oddziałują one na siebie nawzajem. Na przykład wyższa temperatura oznacza wyższe parowanie czyli więcej H2O (silnego gazu szklarniowego) w powietrzu a to powoduje dalszy wzrost temperatury. Więcej pary wodnej to wyższa wilgotność atmosfery a więc i więcej chmur. Chmury odbijają promieniowanie cieplne w kierunku ziemi ale również światło słoneczne w kosmos, mają więc efekt zarówno chłodzący jak i ocieplający. Wyższa temperatura oznacza topnienie lodu i mniej śniegu, czyli większe pochłanianie promieniowania słonecznego i w efekcie ogrzanie ziemi. Ocieplenie zmienia też pionowy gradient temperatury w atmosferze. Modele teoretyczne prognozują w przyszłości redukcję spadku temperatury wraz z wysokością, co osłabi efekt cieplarniany. Cieplejsze oceany pochłoną mniej dwutlenku węgla a to z kolei wzmoże globalne ocieplenie. Całkowity efekt tych sprzężeń zwrotnych jest dodatni, czyli amplifikuje ocieplanie klimatu. Największa wątpliwość dotyczy tego jak bardzo wzmocni i jak szybko.



  
W efekcie otrzymujemy sporą niedokładność modeli klimatycznych. Dlatego jako wyniki naukowcy podają wartość uśrednioną, najbardziej prawdopodobną, z różnych możliwych. Ta nieprecyzyjność wyliczeń nie jest jednak wcale powodem do radości, bo realna temperatura za 100 lat może być wprawdzie niższa od zakładanej, ale może być też sporo wyższa. Oznacza to tyle, ze gramy w rosyjską ruletkę z przyszłością naszego gatunku.




W świecie nauki żadnej teorii nie przyjmuje się bez zastrzeżeń. Każda nowa hipoteza podlega zawsze atakowi i próbie podważenia. Naukowcy starają się udowodnić błędy i nieścisłości zarówno w metodyce badań empirycznych jak i we wnioskowaniu. Ataki są tym silniejsze im postawione tezy są bardziej rewolucyjne i im większą mają doniosłość. To bardzo pozytywna i konieczna procedura, gdyż pozwala odrzucić tezy fałszywe ale też potwierdzić prawdziwe a dodatkowo teorię rozwija i wzbogaca. Atak na hipotezę o antropogenicznym globalnym ociepleniu musiał być i zapewne był niezwykle zajadły. Mimo to do tej pory żadnemu naukowcowi nie udała się jej falsyfikacja. Teorię globalnego ocieplenia za potwierdzoną przez środowisko naukowe uważa się już od początku lat dziewięćdziesiątych. Każdą teorię można też podważać z przyczyn ideologicznych, społecznych lub finansowych. W przeszłości zdarzało się to wielokrotnie. Wystarczy wspomnieć kopernikański heliocentryzm lub teorię ewolucji. Takie ataki nie mają jednak nic wspólnego z nauką i nie chodzi w nich o fakty a jedynie o ochronę interesów konkretnych grup i o "rząd dusz". Obecne próby podważenia teorii globalnego ocieplenia mają z dociekaniem prawdy tyle wspólnego, co spalenie na stosie Giordano Bruno czy uwięzienie Galileusza.
Copy ENABLE FOR MOBILE TEMPLATE