Ranek piątkę zbija z kacem
Blade i spocone czoło
Pełznę na rzęsach do pracy
Chce się rzygać, niewesoło
Zaspy za oknem tramwaju
Płatki śniegu w dół spadają
Blade ćmy w świetle latarni
W miękkim świetle męty płyną
W dół spływają w snopach światła
A łzy płyną za dziewczyną
Czarne błoto z pod kół pryska
Marzną ręce, czas umyka
Tańczą gasnąc zimne gwiazdy
Mlekiem kapie galaktyka
Tną podkłady śnieżne zaspy
Kół stalowych zegar tyka
Tu sekundy idą w metry
W niebie marznie galaktyka
Obrót kół odmierza metry
Po stalowych stuka torach
Szumi wódka cicho w żyłach
Wartko suną semafory
Siny smog, kołderka z sadzy
Grzeje zamarznięte miasto
Czarne palce hen kominów
Z których brudny dym wyrasta
Czarna dłoń i rękawiczka
Czarne ptaki, myśli czarne
Czarny trop na sinym śniegu
Na kartce litery czarne
Krok za krokiem ziemię mierzę
Ślady swoje żegnam wzrokiem
Zimny lód z policzków zwisa
Zamarzniętym łypię okiem
Tam gdzie byłem już nie wrócę
W dobro, prawdę nie uwierzę
Mroźne serce lód pompuje
Głupie i trwożliwe zwierzę
Rozbieganym patrzę wzrokiem
Każdym krokiem drogę mierzę
Tłucze w piersi, chce się wyrwać
Przestraszone małe zwierzę
Uderzenie każde serca
Coraz bliżej ostatniego
Łupią skronie, ból się wwierca
Boli potłuczone ego
Szkło stłuczonych flaszek błyska
Stłukła kość się ogonowa
Tłuką się spłoszone myśl
A bas tłucze równo w głowie
Samotność mnie nie przytuli
Pierś przymarzła do koszuli
Z nieba spadła galaktyka
Brzęczy szkło, jęczy muzyka
To symfonia samotności
Wódka z gardła jej nie spłucze
Płuca polepione smogiem
Rzęsy jej zlepione tuszem
Oczy jej skropione łzami
Ciemne na policzkach smugi
Powódź tamy pozrywała
Krwi czerwonej płyną strugi
Rozpacz czarna niby heban
Co z kominów płynie ługiem
Rozpacz jak ściek rurą płynie
Uwierzyłem raz dziewczynie
Korki w ścianie wywaliło
Jak trucizna ból mknie żyłą
Choćby nie wiem jak bolało
Ciągle widzę moją małą
Choćby nie wiem jak szarpało
Chcę pamiętać ciebie całą
Jak królową śniegu białą
Piękną, groźną i wspaniałą
Okruch szkła i paproch w oku
Krwawa kropla burzy spokój
Krwawej zorzy świt na wschodzie
Co na czarne niebo wchodzi
Siny dym z kominów płynie
A dzień lezie po drabinie
Co ma szczeble z okien bloków
Ptaków krzyk rozdziera spokój
Ja dochodzę po kres drogi
Bolą umęczone nogi
Zamarznięte szczypią stopy
I tak w kółko, po roztopy
Może przyjdzie wreszcie wiosna
Ta szalona i radosna
I zielenią krzykną drzewa
Ciepły wiatr pogna ulewę
Słońce pomaluje ściany
Słowik mordę drze pijany
Wypięknieją brudne klatki
Gówno zmyje deszcz z chodnika
Trawy źdźbło przebije ziemię
Ptasi trel brzdęknie liryką
W gniazdach jaja się umoszczą
W kwiatach się upiją pszczoły
Różem rany się zabliźnią
Noc przegoni dzień wesoły
Galaktyka się roztopi
Gwiazdy wypełnią kałuże
A nad szarym blokowiskiem
Gromko się przetoczy burza
Grzmoty kominy powalą
W termometrach rtęć popłynie
Po podziałce pomknie w górę
Prosto w słońce, ku dziewczynie