Saturday, November 11, 2023

Rankiem

Ranek piątkę zbija z kacem

Blade i spocone czoło

Pełznę na rzęsach do pracy

Chce się rzygać, niewesoło

Zaspy za oknem tramwaju

Płatki śniegu w dół spadają

Blade ćmy w świetle latarni

W miękkim świetle męty płyną

W dół spływają w snopach światła

A łzy płyną za dziewczyną

Czarne błoto z pod kół pryska

Marzną ręce, czas umyka

Tańczą gasnąc zimne gwiazdy

Mlekiem kapie galaktyka

Tną podkłady śnieżne zaspy

Kół stalowych zegar tyka

Tu sekundy idą w metry

W niebie marznie galaktyka

Obrót kół odmierza metry

Po stalowych stuka torach

Szumi wódka cicho w żyłach

Wartko suną semafory

Siny smog, kołderka z sadzy

Grzeje zamarznięte miasto

Czarne palce hen kominów

Z których brudny dym wyrasta

Czarna dłoń i rękawiczka

Czarne ptaki, myśli czarne

Czarny trop na sinym śniegu

Na kartce litery czarne

Krok za krokiem ziemię mierzę

Ślady swoje żegnam wzrokiem

Zimny lód z policzków zwisa

Zamarzniętym łypię okiem

Tam gdzie byłem już nie wrócę

W dobro, prawdę nie uwierzę

Mroźne serce lód pompuje

Głupie i trwożliwe zwierzę

Rozbieganym patrzę wzrokiem

Każdym krokiem drogę mierzę

Tłucze w piersi, chce się wyrwać

Przestraszone małe zwierzę

Uderzenie każde serca

Coraz bliżej ostatniego

Łupią skronie, ból się wwierca

Boli potłuczone ego

Szkło stłuczonych flaszek błyska

Stłukła kość się ogonowa

Tłuką się spłoszone myśl

A bas tłucze równo w głowie

Samotność mnie nie przytuli

Pierś przymarzła do koszuli

Z nieba spadła galaktyka

Brzęczy szkło, jęczy muzyka

To symfonia samotności

Wódka z gardła jej nie spłucze

Płuca polepione smogiem

Rzęsy jej zlepione tuszem

Oczy jej skropione łzami

Ciemne na policzkach smugi

Powódź tamy pozrywała

Krwi czerwonej płyną strugi

Rozpacz czarna niby heban

Co z kominów płynie ługiem

Rozpacz jak ściek rurą płynie

Uwierzyłem raz dziewczynie

Korki w ścianie wywaliło

Jak trucizna ból mknie żyłą

Choćby nie wiem jak bolało

Ciągle widzę moją małą

Choćby nie wiem jak szarpało

Chcę pamiętać ciebie całą

Jak królową śniegu białą

Piękną, groźną i wspaniałą

Okruch szkła i paproch w oku

Krwawa kropla burzy spokój

Krwawej zorzy świt na wschodzie

Co na czarne niebo wchodzi

Siny dym z kominów płynie 

A dzień lezie po drabinie

Co ma szczeble z okien bloków

Ptaków krzyk rozdziera spokój

Ja dochodzę po kres drogi

Bolą umęczone nogi

Zamarznięte szczypią stopy

I tak w kółko, po roztopy

Może przyjdzie wreszcie wiosna

Ta szalona i radosna

I zielenią krzykną drzewa

Ciepły wiatr pogna ulewę

Słońce pomaluje ściany

Słowik mordę drze pijany

Wypięknieją brudne klatki

Gówno zmyje deszcz z chodnika

Trawy źdźbło przebije ziemię

Ptasi trel brzdęknie liryką

W gniazdach jaja się umoszczą

W kwiatach się upiją pszczoły

Różem rany się zabliźnią 

Noc przegoni dzień wesoły

Galaktyka się roztopi

Gwiazdy wypełnią kałuże

A nad szarym blokowiskiem

Gromko się przetoczy burza

Grzmoty kominy powalą

W termometrach rtęć popłynie

Po podziałce pomknie w górę

Prosto w słońce, ku dziewczynie

Deszcz

Deszcz


Deszcz opadł, lecz za późno dużo

Umarły wszystkie piękne drzewa

Brązowy jeż to z uschłych kości

Trel nie popłynie ptasiej radości

Słowiczek nie zaśpiewa 

Czy woda co spłynęła wartko

Grzechy, cierpienia, smutek zmyje?

Nie zdążył przecież ten deszcz słony

Ze wszystkim jestem zwykle spóźniony

I łapie strach za szyję!

Tak mocno chwyta, ściska, dławi!

A oczy w lustrze wytrzeszczone

Ja martwy sad ten przecież jestem

Zaciskam palce silnym gestem

W policzki wbijam dłonie

Deszcz co opływa teraz palce

Wstydu, win, strachu nie umyje

Wrzask cichy dudni w głowie całej

Tlen mi podajcie! Gdzie tlen?! Gdzie tlen?! 

Wciąż chwyta coś za szyję!

Ból szarpie, łupie, rwie i dusi!

Co wzmocni, przecież nie zabije

I tylko ciągle, przez cały czas

Zdradliwy w skroniach łupie mi bas

Krtań oplatają żmije

Brakuje tchu, powietrza dajcie!

Nie jesteś wcale już człowiekiem!

Słowem to było, może echem?

Albo odbitym sobą w lustrze

Szaleńca wybucham śmiechem

Już jest gotowy niebieski plecak

Już wszystkie rzeczy są spakowane

Tu pasażerów zawsze jest rzeka

A gdzieś na pasie samolot czeka

Zimny ptak siwym ranem

Chyba wystartujemy wreszcie 

Serce pulsuje krwi w głowie ryk!

A potem w obłoki szybki skok

Tam gdzie nie sięga najlepszy wzrok

To tylko w ciszy krzyk!

Spojrzenie obce ich nie przejży 

Miękko tłumią każdy wrogi głos

Cukrowej waty to są chmury

Co lekko pieszczą głodne wargi

I mocno jeżą włos!

Tak cicho, tak tu jest spokojnie

Czaszki ścian echo nie obija

Ścian tutaj przecież nie ma wcale

Mnie także wcale przecież nie ma

Od ścisku sina szyja...

Śmierć posiąść jak oblubienicę 

Los jest, gwarancja, przeznaczenie

Lecz jeszcze dzień żyć i kolejny

Tam cumulusy słodkiej wełny 

Wytrzymam, znam cierpienie

Copy ENABLE FOR MOBILE TEMPLATE